Na razie wstawiam obiecany epizodzik z Allenem w roli głównej :) Mam nadzieję, że Ci się spodoba Lexi D - wątek z karą za rozwalony wóz dodam może kiedy indziej ;) Allen rozwalił wóz ojca kilka razy :D
1.
Dzieci
głosu nie mają.
I znowu wylądował na wagarach. Ciepły
wiatr delikatnie muskał jego twarz, gdy leżał na dachu szkoły. Nienawidził tego
miejsca, ale niestety musiał tu uczęszczać. Obiecał ojcu, że nie opuści szkoły
przed skończeniem lekcji, dlatego zdezerterował na dogodną pozycję. Zero
towarzystwa i zero problemu. Tylko on i błoga cisza ze słodkim spokojem.
Włączył ulubioną play listę w odtwarzaczu i delektował się chwilą bez
irytujących rówieśników.
- Proszę, proszę – ktoś kopnął go w
kostkę – kogo my tu mamy?
- I cały plan szlag palnął – mruknął
otwierając oczy – czego?
- To nasze terytorium odmieńcu –
oznajmił długowłosy rudzielec o ksywce Fox – a może próbujesz nas sprowokować?
- O co wam w ogóle chodzi? – Westchnął
zrezygnowany, wstając z podłoża. – Chciałem jedynie przeczekać nudne lekcje i
tyle.
- Słyszycie go chłopcy? – Zadrwił Fox
udając luzaka. Jego cwaniacka gęba zawsze działała mu na nerwy. – Odmieniec
próbuje się wywinąć.
- Źle to pojmujesz – wyjaśniał siląc się
na spokój w tonie głosu – próbuję tylko uniknąć niepotrzebnej bójki. Nie mam
ochoty obijać waszych obleśnych facjat. Wiecie ile później trzeba myć ręce?
- Brać go! – Ryknął wściekły rudzielec
odsuwając się na tył grupy. To było do przewidzenia, bo Fox z natury należał do
tchórzów. Jedynie udawał twardziela, twierdząc, że nie chce zabierać zabawy
kolegom. – Nie oszczędzać!
- Te Fox – zawołał z nieukrywaną drwiną
– powinieneś zmienić ksywkę na Tchórzofretkę.
- Różnooki All! – Krzyknął kpiąco Fox. –
Ty naprawdę jesteś odmieńcem!
- Przynajmniej jestem przystojny –
posłał mu wyzywający uśmieszek – ty niestety nie możesz się niczym pochwalić.
- Zabiję! – Ruszył rozjuszony wymachując
pięściami. O to właśnie mu chodziło. Rozwścieczony przeciwnik, to łatwy do
pokonania idiota. – Zamorduję!
- Co ty możesz wiedzieć o mordowaniu? –
Wyśmiał go bez problemu unikając ciosów. Szybki kontratak i koniec. Fox leżał
kwicząc na betonie. – Cienias z ciebie!
Oczywiście reszta bandy rzuciła się na
niego w zemście, ale skończyła w podobny sposób. Z ubolewaniem patrzył na
ubrudzone krwią ubranie i ręce. Nowa koszulka z ulubioną kapelą poszła na
straty, a w dodatku musi jakoś niepostrzeżenie przemknąć się do łazienki i zmyć
z rąk krew tych fujar. Z ciężkim westchnięciem skierował się ku wyjściu.
Otworzył drzwi na klatkę schodową i w duchu przeklął ten dzień. Tuż przed nim
stał nie kto inny jak zastępca dyrektora. Łysy okularnik z krytyką wymalowaną
na twarzy lustrował nastolatka zimnym spojrzeniem. W ręku trzymał paczkę fajek,
co jeszcze bardziej wskazywało na pech chłopaka.
- Allenie – warknął zły, że nie może
oddać się nałogowi – Znowu?
- Co znowu? – Wzruszył ramionami. – Ja
tylko chciałem oddać się spokojnej rekreacji na dachu. To tamci gamonie zaczęli
nielogiczny spór, po którym się na mnie rzucili. To chyba normalny odruch, że
postanowiłem się bronić.
- To już chyba setny raz – obliczał w
pamięci mężczyzna – gdyby twój ojciec nie łożył na szkołę hojnych datków…
Skaranie Boskie!
- Może weźmiemy ten incydencik w
niepamięć? – Zaproponował z cieniem nadziei w głosie. Wolał uniknąć kolejnej
poważnej rozmowy z ojcem, która z reguły kończyła się czerwonym paskiem na
tyłku. – Pan zaczerpnie świeżego powietrza, a ja się ulotnię?
- Chciałbyś łobuzie – złapał Allena za
ucho i pociągnął za sobą do środka. Te dwie kondygnacje i cała długość
korytarza, odbiły się boleśnie na jego narządzie słuchu. Kiedy okularnik
posadził go przed gabinetem dyrektora, niejako odetchnął z ulgą, że nic mu nie
naciągnął i nie naderwał. – Zobaczymy co powie na to twój ojciec.
- Wątpię, że tu przyjedzie – mruknął
masując bolące ucho – ma ważniejsze sprawy.
- Zobaczymy – trzasnął drzwiami do
sekretariatu.
- To sobie patrz kretynie – szepnął
wściekły za całą tą sytuację. Wnerwiało go, że wszyscy winią go o całe zło w
tej budzie. W ogóle nie liczą się z jego zdaniem i jeszcze mają czelność
cokolwiek mu zarzucać. Wstał z krzesła i ruszył przed siebie. Skoro i tak
dostanie burę, to równie dobrze może wrócić wcześniej do domu. – Może wreszcie
mnie zawieszą?
- Gdzie to? – Usłyszał za sobą bas
dyrektora. Postawny mężczyzna z nabytą srogością obserwował młodego buntownika.
– Czemu nie dziwi mnie twoja arogancja Allenie?
- Jak mnie zawiesicie, będziecie mieć
święty spokój – posłał wymowną aluzję w kierunku dyrektora, ten niestety ją
zignorował – ja zresztą też.
- Specjalnie wikłasz się w bójki by cię
zawieszono? – Mężczyzna podniósł jedną brew w zdumieniu. – To zmienia postać
rzeczy. Nie pozwolę by cokolwiek poszło po twojej myśli.
- Czy raczej nie zawiesi mnie pan, bo
ojciec tego zabronił? – Sarknął w złości. – Po cholerę muszę męczyć się w tej
budzie, gdzie lekcje prowadzą niekonsekwentni nudziarze o przestarzałych
poglądach naukowych? Te pełne błędów podręczniki znam na pamięć, a więzi z
rówieśnikami mam w głębokim poszanowaniu!
- Wyrażaj się młody człowieku! –
Ostrzegł go dyrektor. – Powiadomiłem już twojego ojca i obiecał tu kogoś
przysłać po ciebie.
- Traktujecie mnie jak dziecko – burknął
pod nosem niezadowolony z obiegu sprawy. Wolał rozegrać to w inny sposób, ale
jak zwykle nic nie poszło po jego myśli. Ojciec potrafił przewidzieć każdy jego
ruch. – Potrafię o siebie zadbać.
- Allenie, chłopcze – dyrektor zmierzwił
mu włosy odsłaniając grzywkę z różnej barwy oczu – ty jesteś dzieckiem. Masz
dopiero dwanaście lat.
- Może i jestem dzieckiem, ale rozumem
przewyższam niejednego dorosłego – oświadczył przekonany o swoich racjach – mam
ważniejsze rzeczy do roboty niż siedzenie w tej szkole.
- Co jest niby ważniejsze niż twoja
edukacja? – Spytał drwiąco dyrektor. – Masz możliwość rozwoju umysłu i
zdobywania wiedzy, a tak łatwo chcesz to porzucić? Dlaczego?
- Chcę odnaleźć młodszego brata –
odpowiedział pełen determinacji – ukatrupię jego porywaczy i scalę naszą
rodzinę. Wiem, że on jest do tego kluczem. Wróci uśmiech mamy i ten ciepły
błysk w jej oczach.
- Szlachetny cel – pochwalił go
mężczyzna – ale nieosiągalny dla dziecka. Czy ty słyszysz co mówisz? Zabijanie
jest niemoralne.
- No i? – Posłał mu mroczne spojrzenie.
– Myśli pan, że świat rządzi się tak prostą etyką? Nie wszystko można podzielić
na czarne i białe. Czasem taka selekcja jest niemożliwa.
- All! – Usłyszeli kobiecy głos. Chłopak
szybko się odwrócił z przejętą miną. – Byłam w pobliżu i postanowiłam cię na
trochę porwać.
- Mama – patrzył w jej melancholijne
oczy, które wyrażały tyle smutku – Jak to byłaś w pobliżu?
- Nie cieszysz się? – Udała zmartwienie,
choć w głębi dobrze wiedziała o co chodzi synowi. – A myślałam, że spłatasz ze
mną psikusa Albertowi.
- Z tobą zawsze – nie cierpiał gdy
czesała go pod włos, ale taki był jej urok – Zastanawia mnie tylko czemu tu
jesteś?
- Musiałam sprawdzić pewien trop –
uciekła wzrokiem dając mu do zrozumienia, że nie powinien pytać dalej – ale
okazał się kulą w płot.
- Aha – domyślał się w jakiej sprawie
był ten chybiony trop, ale nie naciskał. Też tęsknił za bratem, jednak samo
wspomnienie o nim przy matce sprawiało, że uciekała w znany sobie świat. –
Jeśli chcesz spłatać figla ojcu, to lepiej się pospieszmy, bo wysłał po mnie
kogoś z Thanathosa.
- Zabieram syna – oświadczyła stając vis
a vis dyrektora – zdaje sobie pan sprawę, że Albert wysyła tu Allena jedynie by
oswoić go z ,powiedzmy, „normalnymi” ludźmi? To dla niego kara za to co będzie
czynić w przyszłości, ale też cenna lekcja o wartości życia.
- Co ma pani na myśli? – Mężczyzna nie
do końca pojmował jej słowa. Dosadnie mówiły to jego zdezorientowane oczy. –
Może mi to pani wyjaśnić?
- Tu nie ma nic od wyjaśniania,
wystarczy pomyśleć – wzruszyła ramionami odwracając się do niego tyłem – Ponoć
jestem w placówce edukacyjnej.
Oszołomiła go na tyle, by przegapił jak
odchodzi z synem. Wartość słowa jest niezjednana w potyczkach umysłowych.
Dobrze to wiedziała, a przy okazji sprawdziła mentalność króla tej placówki.
Niestety mocno ją rozczarował.
- Zapamiętaj Len – przygarnęła do siebie
syna i pocałowała w czubek głowy – słowa potrafią zranić bardziej niż ostrze
miecza czy pocisk pistoletu. Wystarczy jedynie trafnie uderzyć odpowiednim ich
zlepkiem.
- Niedługo ruszam na pierwszą misję –
oznajmił z przejęciem. Mocno się denerwował tym faktem. – Mam zinfiltrować
jakąś chińską organizację.
- Nie za wcześnie? – Zmartwiła się na
chwilę przystając, by spojrzeć w jego różnej barwy oczy. Zawsze ją intrygowały,
bo stały się takie po rozdzieleniu z Piotrem, jakby chciały zachować namiastkę
utraconej więzi bliźniąt. – Masz dopiero dwanaście lat.
- Ojciec uznał, że chyba tak zdoła mnie
okiełznać – starał się brzmieć normalnie, ale strach matki był zaraźliwy.
Podejrzewał, że obawiała się utraty drugiego dziecka. – Chyba jestem trudnym
dzieckiem.
- Jesteś moim synkiem – przytuliła go
jak zwykła robić w takich sytuacjach, jakby chciała mu wynagrodzić czas rozłąki
– nigdy w siebie nie wątp.
Wsiedli do samochodu, ku jego zdumieniu,
wujka Kaspiana i odjechali.
Spędził naprawdę miłe popołudnie. Matka
zabrała go do hotelu, gdzie czekała na nich Nicole z Venenim. Rzadko widywał
młodszą siostrzyczkę, ale jak dotąd była jedyną osobą oprócz matki, do której
kierował ciepły uśmiech. Rosła jak na
drożdżach, a jej bystre, zielone oczka powalały szczerością.
- Chciałam żebyś pobył trochę z siostrą
– poinformowała go matka wkładając w jego dłoń drobną rączkę Nicki. Dziewczynka
nieśmiało na niego zerkała starając się wybadać kim jest. Obawiał się, że go
odtrąci. Miała ku temu prawo, bo ostatnim razem widziała go niemal rok temu,
ale stało się inaczej. Obdarzyła go zniewalającym uśmiechem i mocno się w niego
wtuliła. – Nicki, pamiętasz kto to jest?
- Allllllll!!!!! – Zawołała rozanielona.
– Brasisek.
- Tak, brasisek – zachichotał Veneni w
reakcji na zawstydzoną minę nastolatka – Oto przyszły zabójca Thanathosa.
- Charlie – zbeształa go Blanka – nie
dokuczaj Lenowi.
- Dzwonił Lex – spojrzał już poważnie na
żonę – mówił, że widział go w Europie.
- W Europie?! – Zwróciła się do niego
twarzą. – Kiedy? Gdzie?
- Nie sprecyzował – westchnął
zaniepokojony jej ożywieniem – Kazał jednak byś spytała Alberta, bo ponoć
dobrze wie gdzie on jest.
- Niemożliwe – zamyśliła się w szoku –
gdyby Albi wiedział, to raczej nie zataiłby przede mną prawdy, chyba że…
Niemożliwe…
- O czym wie ojciec? – Wtrącił się Allen
zaciekawiony rozmową dorosłych. Czyżby rozmawiali o Piotrze? – Powiedz wujku.
- To nic synku – oddaliła go machnięciem
ręki. Już była we własnym świecie, co wskazywało o kim była mowa. – Pobaw się z
Nicki.
- Weź siostrę na lody – zaproponował
chłopcu dając mu plik banknotów – Tylko dla Nicki kup sorbet.
- Ok. – Nie miał co oponować, bo i tak
zostałby oddelegowany w dalszy kąt. Lepiej było zgrywać naiwnego bachora za
jakiego uchodził. W świecie dorosłych dzieci głosu nie miały i ta reguła
rządziła niemal wszędzie. Wziął pieniądze i złapał Nicki za rączkę. – Chodź
mała, idziemy na lody.
- Lody! Lody! – Cieszyła się dziewczynka
wesoło podskakując, aż pozazdrościł jej entuzjazmu. – Lody z brasiskiem!
2.
Nie wychylaj się, bo stracisz głowę.
To była upiorna noc, jak reszta na tym
zadupiu. Czatował już trzeci dzień z rzędu na wyznaczonej pozycji i szczerze,
miał dosyć. Deszcz lał niemal non stop, a mgła leniwie spała na błotnistej
ziemi. Nigdy by nie przypuszczał, że tak dystyngowany gość, za którego uchodził
jego cel zapuści się na takie odludzie. To była najnudniejsza i najbardziej
upierdliwa misja jaką przyznał mu ojciec. W dodatku przypadła mu rola snajpera,
choć preferował szybkie i zwarte akcje na krótki dystans. Niestety ojciec za
dobrze go znał i wiedział jak mu dopiec. No cóż, coś za coś. Musiał jakoś
zapłacić za nieoczekiwanego giganta, który trwał około dwóch tygodni. Taki
wiek, trudny do okiełznania.
- Widzę, że ta misja ci nie leży –
usłyszał chichot partnera w tym zadaniu. Rudowłosy, młody mężczyzna usiadł przy
nim i podał mu kubek z ciepłą herbatą. – Jeśli cię to pocieszy, mnie również
jest nie na rękę, że ten wypacykowany piękniś siedzi tam tak długo. I pomyśleć,
że ktoś za nim podąża?
- Takie czasy – dmuchnął na parujący
napar, grzejąc zmarznięte ręce – Nie mam nic do homoseksualistów, ale to trochę
chore by facet z własnej woli malował się jak kobieta.
- To się zgadzamy w tej kwestii –
zaśmiał się nerwowo – wiesz, jutro mam umówione spotkanie i wolałbym już
skończyć tę misję.
- Też czymś podpadłeś, że cię tu przysłali?
– Spytał widząc, że jednak nie jest osamotnionym "zesłannikiem". – Ja wyrwałem
się na trochę z kumplami, by poznać obyczaje świata nastolatków.
- Przyjaciel zarysował wóz szefa –
wspomniał maleńką rysę na karoserii czarnego Astona Martina szefa i furię w
oczach właściciela – oczywiście wziąłem winę na siebie i teraz tkwimy w tym
bagnie.
- Chcesz powiedzieć, że puknął w
ukochane autko ojczulka – tym razem to on się zaśmiał – jak byłem młodszy, to
kazał mi dokładnie wycierać buty i ręce nim do niego wsiadłem. Raz przykleiłem
zużytą gumę pod siedzenie, to dostałem szlaban na miesiąc.
- Czyli to łagodny wymiar kary –
zauważył nieco się odprężając – choć nieźle dostałem po kieszeni za tę rysę.
Osobiście wolę motocykle, ale chyba rozumiem tę jego obsesję. Facet i samochód
to więź dość osobista.
- Możliwe – wzruszył ramionami – dla
mnie to i tak jest abstrakcją.
- Bo jeszcze do tego nie dorośliśmy –
stwierdził po chwili namysłu – ile ty masz lat partnerze?
- Trzynaście – odpowiedział już w
lepszym nastroju. Nawet polubił tego rudzielca. – A ty?
- Mów mi Raven – podał mu dłoń dla
przypieczętowania znajomości – i mam dwadzieścia pięć lat.
- Allen, ale kumple wołają na mnie All –
przedstawił się lekko zakłopotany. W Thanathosie mówiono na żółtodziobów po
prostu „ty”. Imiona były zarezerwowane jedynie dla tych z wyższego szczebla. Raven
lansował się na samym szczycie i dla takiego młodzika było zaszczytem mówić mu
po imieniu. – Koniec rozmowy.
W lunecie z noktowizorem zaobserwował
poruszenie. Z domu wyszedł cel w towarzystwie jakiejś kobiety. Spojrzała w jego
stronę, jakby wiedziała co ma nastąpić.
- Cholera – pociągnął za spust
wyeliminowując cel, jednak reakcja kobiety była zaskakująca. Zamiast uciekać w
popłochu posłała w jego stronę całusa i puściła oczko. – Co do…
- Zmywamy się All – Raven złapał jego
ramię i podciągnął go do góry. – Z tą bestią lepiej nie zaczynać.
- Kim ona jest? – Spytał zaintrygowany,
jednak nie uzyskał odpowiedzi. Jakby temat tej kobiety był jakimś tabu. – Skąd
wiedziała?
- Nieważne – zwinął sprzęt i popchnął
nastolatka do ukrytego w zaroślach wozu – wsiadaj. Do ognia lepiej nie wsadzać
głowy.
- Że co?! – Zdziwiło go to powiedzenie.
Jednak umilkł, widząc konsternację Ravena. Ewidentnie nie chciał mu niczego
wyjaśniać.
- Uważaj na tę diablicę – ostrzegł go po
chwili – jest jak uchylone drzwi na przeciągu. Wsadzisz między nie głowę i
trzask! Po tobie.
- Powiedzmy, że zrozumiałem – mruknął
pod nosem próbując zanalizować dość dziwną metaforę – Zwolnij.
- Nie ma czasu – zagwizdał zadowolony –
Gwen czeka.
- To z nią ustawiłeś sobie spotkanie –
zauważył cicho – długo się znacie?
- Jesteś kiepski w wyciąganiu informacji
– wyśmiał go Raven – Poproś ojca o kilka wskazówek. A w odpowiedzi na pytanie,
tak, znam ją na tyle długo, by razem mieszkać. Spieszę się, bo mamy pierwszą
wizytę u ginekologa. USG.
- Nie musisz odpowiadać z takimi
szczegółami – zażenowany odwrócił zarumienioną twarz – wystarczyło powiedzieć
„tak”. A z ojcem nie mam tak dobrych stosunków.
- Chciałem zobaczyć jak zareagujesz –
zmierzwił mu włosy – przypominasz mi trochę Dana. To mój młodszy przyjaciel. To
on zarysował wóz Alberta.
- Rozumiem – poprawiał zepsutą fryzurę –
o nic już nie pytam.
- Sopelek Allen – rzucił łagodnie Raven
– tyle się o tobie nasłuchałem w Thanathosie, jakie z ciebie zimne dziecko, a
tu rozczarowanie.
- Rozczarowałem cię?! – Prychnął znając
plotki o sobie w organizacji. Nie był lubianym uczniem starszych mentorów, a
tym bardziej stanowił przeszkodę dla opozycjonistów ojca. – Jakoś mnie to nie
rusza.
- Lubię cię młody – prztyknął go w nos –
i nie ty mnie rozczarowałeś, a te dupki tą głupią paplaniną o tobie. Stare
pierniki, a dzieciaka obgadują. Odwrotnie rozumiem, ale to jest przesadą.
- Też cię lubię i nie wiem dlaczego –
zastanawiał się na głos – nie obraź się, ale niczym się nie wyróżniasz. W sumie
myślałem, że jesteś starszy.
- To zaleta w tym zawodzie – odparł w
skupieniu patrząc na drogę, bo jak na złość wzmógł się deszcz – pewnie zniewolił
cię mój urok osobisty.
- Bez przesady – zaśmiał się widząc jego
minę. Dorosły facet z duszą nastolatka. – Po prostu dobrze mi się z tobą gada.
- I vice versa – wyszczerzył się
skręcając na autostradę – pozwolę ci u mnie przekimać.
- Dzięki – był wdzięczny za ten akt
łaski. Jakoś nie spieszyło mu się do domu. Ojciec był zapracowany i rzadko tam
wracał. Samotność jest błogosławieństwem jak i przekleństwem, a on łaknął
towarzystwa. – Jesteś Szkotem?
- Irlandczykiem – poprawił go łagodnie –
ale wychowałem się w Stanach.
- To wyjaśnia twój poryty humor –
wypalił bez zastanowienia, czego pożałował niemal natychmiast, bo oberwał
otwartą dłonią w tył głowy – Sorry.
- Widzę, że potrafisz uderzyć słownie –
stwierdził dociskając pedał gazu – jednak to również powinieneś dopracować.
Tak zakończyła się ich rozmowa w
samochodzie, który przecinał ciemną autostradę z zawrotną szybkością.
*
Obudził go przyjemny zapach z kuchni. Od
dawna nie czuł czegoś takiego u siebie w domu, co było trochę dołujące.
Przetarł oczy i leniwie się przeciągnął bezczelnie ziewając. Mógł sobie na to
pozwolić, bo położono go w pokoju gościnnym.
- Dzień dobry śpioszku – przywitała go
jakaś dziewczyna o ciepłym uśmiechu – Wyspałeś się?
- Dzień dobry – zawstydził się jej
obecnością – myślałem, że nikogo tu nie ma.
- Nie było, ale chciałam wyprać twoje
ubrania – oznajmiła machając mu przed nosem jego brudnymi gatkami, co jeszcze
bardziej go zawstydziło – jesteś uroczy tak się rumieniąc, ale nie masz powodu
do wstydu. Majtki w wyścigówki to jeszcze nie tragedia.
- Nie dokuczaj mu Gwen – Raven nie krył
rozbawienia wchodząc do pokoju. Przytulił od tyłu dziewczynę i dodał ściszonym
półgłosem. – Teraz ma na sobie bokserki w słoneczka.
- No wiesz?! – Skarciła go, po czym
dopadła osłupiałego nastolatka i zerwała z niego koc. – Urocze!
- Dom wariatów! – Krzyknął uciekając do
łazienki. Nie rozumiał tych ludzi i ich pokręconego poczucia humoru. – Zero
prywatności!
- Przesadziłam? – Zwróciła się do
narzeczonego. – Ale to silniejsze ode mnie. To wszystko twoja wina rudy wężu!
Po co kusiłeś mnie tymi słoneczkami!
- Otrząśnie się – uspokajał ją wiedząc,
że to chwilowe załamanie. Tęskniła za młodszym rodzeństwem, a All był w wieku
jednego z jej braci, którego uwielbiała zawstydzać. – Wiesz jak nazywają go w
organizacji?
- Jak? Jak? – Była ciekawa. – Pewnie ma
uroczą ksywkę.
- Jest jeszcze żółtodziobem, dlatego nie
posiada ksywki jak ja – wyjaśniał jej łagodnym tonem – starzy wyjadacze
przezywają go Sopelkiem Allenem.
- Ależ on w niczym nie przypomina sopla
– zauważyła zdumiona – jest uroczym chłopcem.
- Uważaj, bo będę o niego zazdrosny – skradł
jej całusa – choć nie dorównuje mi zajebistością.
- Tak – zachichotała kątem oka
dostrzegając podsłuchującego chłopca – pozostaje mu jedynie się opalać w jej
cieniu.
- Ja was słyszę – burknął w irytacji –
możecie sobie pójść?
- Zobacz, biedulek zapomniał ciuszków –
skomentował Raven powstrzymując się przed śmiechem – i wstydzi się po nie
wrócić.
- Masz coś do mnie panie zajebisty? –
Warknął wyglądając z łazienki. – Nadymasz się jak balon, a to grozi pęknięciem.
- Osz ty – Rudzielec błyskawicznie doskoczył
do młokosa i wyciągnął go z kryjówki. – Mam fanta i co z nim powinienem zrobić?
- Połaskotać – zaklaskała rozanielona
Gwen – chcę usłyszeć jak się śmieje.
- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem
mademoiselle – wyszczerzył się żartobliwie, po czym przystąpił do kary na małym
buntowniku – Od czego by tu zacząć?
- Przestań! – Starał się wyrwać, ale
doświadczony zabójca wiedział jak obezwładnić ofiarę. Po chwili zaczął
chichotać w reakcji na celnie zadane tortury. – Skończ, już nie dam rady.
- Ładnego strzeliłeś buraka – wyśmiał go
Raven kończąc zabawę, a Gwen ukradkiem zrobiła mu zdjęcie – Ujęłaś tę soczystą
truskawkę?
- Oczywiście – uradowana schowała do
kieszeni telefon – teraz jak będę chciała cię tu ściągnąć wystarczy mały
szantażyk.
- Jesteście niemożliwi – jęknął z
mieszanymi uczuciami – aż strach być waszym gościem.
- Finie Lynch, ten nieokrzesany młodzik
śmie obrażać naszą gościnność – wzięła się pod boki i zgromiła nastolatka
karcącym spojrzeniem. Wyraz jej orzechowych oczu mroził krew w żyłach. – Ta
zniewaga krwi wymaga.
- Krwi? – Głośno przełknął ślinę. Może i
był zabójcą, ale początkującym i jak większość ludzi nie przepadał za bólem. –
To ja się ubiorę i wrócę do Stanów.
- Tchórzysz? – Podeszła do niego
pstrykając kostkami palców dłoni. Ten dźwięk był okropny. – Zaraz pożałujesz,
że zadarłeś z Ginewrą Sicarius i jej nienarodzonym dzieckiem.
- Tak pewnie się czujecie, że nie
zamykacie drzwi? – Do pokoju wtargnął młody brunet o piwnych oczach. Gdy
zobaczył trwającą scenę, zamarł w osłupieniu. – To ja wracam do Stanów.
- O nie Danny – Raven złapał przybysza z
morderczym uśmieszkiem na ustach. – Wisisz mi przysługę młokosie. Tatuś tego
tutaj dzieciaka dał mi nieźle po kieszeni za ryskę na karoserii wozu, który
przypadkiem zarysowałeś.
- Ym, wiesz tak przypadkiem przejechałem
głownią noża po tym snobistycznym wozie jakiegoś Angola – nie krył satysfakcji
– a poza tym było się streszczać ze zdawaniem raportu szefowi.
- No wiesz? – Gwen podeszła do bruneta i
zaczęła dźgać go palcem w brzuch. – Ładny z ciebie wujaszek. Swoim aktem
wandalizmu pozbawiłeś mnie zakupów w domu mody.
- Jakbyś zapomniała jestem młodszy o rok
– mruknął urażony – teraz jesteśmy kwita za moją skarbonkę.
- Nadal wypominasz mi pana „chrum chrum”?
– Nadęła policzki w złości, by po chwili stać się ostoją spokoju. – Ok. Wtedy
przesadziłam. Była ze mnie niezła sucz, ale z tego wyrosłam.
- Szkoda, że Rose tak nie może – jęknął zerkając
na ubierającego się w pośpiechu trzynastolatka – Wczoraj przebrała dziadka za
smoka.
- Poważnie?! – Była w szoku. – Ma
ciotunia dryg do ryzykownych zagrań.
- A tak na marginesie – spoważniał
skupiając wzrok na dziewczynie – Ori wybiera się z niezapowiedzianą wizytą.
Chce zobaczyć jak sobie radzisz w roli studentki.
- Cholera – zagryzła wargi – to
niedobrze.
- Był u ciebie? – Dociekała, znając
odpowiedź. – No tak, inaczej byś się tu nie fatygował.
- Ma misję na Alasce i ma zamiar wstąpić
w drodze powrotnej – uprzedzał spokojnie. Jego chłód był uderzający. A Allenowi
wydawał się być maszyną, a nie człowiekiem. – Zrobił mi nalot w akademiku.
Specjalnie wybrałem najgorszy z możliwych by się odwalił, ale i tak przyleciał.
- Cały tatuś – rozłożyła bezradnie ręce
na boki – zagorzały obrońca dzieci krwi Sicarius.
- Masz troskliwego brata Dante –
uspokajał go Raven specjalnie głaszcząc pod włos – nawet zabronił ci się ze mną
zadawać.
- Jego opieka wychodzi mi bokiem –
prychnął odsuwając się od rudzielca – jadę jeszcze do Londynu. Muszę dostarczyć
wiadomość od matki dla Rose. Jakby nie słyszały o telefonie.
- Słyszały, ale lubią robić z ciebie
posłańca – oświadczyła Gwen w rozbawieniu – chodź, zjesz z nami śniadanie.
Finn, złap nasze słoneczko.
- Słoneczko? – Allen zamarł, bo
ewidentnie piła tu do jego gatek. Na szczęście zdążył się ubrać. – Może zjem
coś na mieście.
- Mowy nie ma – Raven chwycił jego ramię
i zaprowadził do jadalni. – Nie ulotnisz się tak łatwo Allenie Laverno-Murdochu.
- Ale ja muszę wracać – próbował się
wykręcić. Nie zdołał.
- „Ale” to takie piwo – zaświergotała
Gwen stawiając przed nim talerz z sałatką warzywną i tostami – zapchaj
niewyparzoną buzię dzieciaku.
- Podpadłeś jej – stwierdził
beznamiętnie Dante żując kawałek tostu – czyli tym Angolem od snobistycznego
auta jest twój tata. Ma jakieś kompleksy, że jeździ taką furą? W Polsce już
dawno by go stracił, o Czechach i Rosji nie wspomnę.
- Mnie nie pytaj – wzruszył ramionami.
Ta obojętność i chłód strasznie mu imponowały. – Sam tego nie rozumiem. Raven
twierdzi, że do tego nie dorosłem.
- Przyznał to – zaśmiała się Gwen –
Przyznał, że jest dzieckiem!
- To nie tak – zareagował za późno –
łapiesz za słówka.
- Nie ma sensu – zatrzymał go Dante –
ona wie lepiej.
- Danny, Danny, Danny – wzięła się pod
boki gromiąc Dantego spojrzeniem modliszki – Źle ci u mnie? A może chcesz to
gruntownie przedyskutować w cztery oczy w łazience.
- Nie, dziękuję – wziął łyk kawy – To co
nazywasz dyskusją, dalece od niej odchodzi.
- To był sarkazm – podeszła do bruneta i
zawiesiła się na jego szyi. Po jego reakcji widać było, że brak mu powietrza.
Uderzył dwukrotnie w stół na znak kapitulacji. – Tak lepiej.
- Rozkwitasz w tej ciąży skarbie – Raven
posłał jej komplement cały w skowronkach – tylko się nie przemęczaj. Jestem kiepski w
udzielaniu pierwszej pomocy.
- Ty tak nie wytrzeszczaj oczu, bo to
normalka w rodzinnym gronie – uśmiechnęła się do oniemiałego Allena – masz
rodzeństwo?
- Młodszą przyrodnią siostrzyczkę
i… – zawahał się na moment – nieważne.
- Pewnie się z nią nie rozstajesz –
rozmarzyła się widząc skrępowanie chłopca – ile ma lat?
- Pięć – odpowiedział zmieszany – ostatnio
widziałem ją zeszłej wiosny.
- A te „i” ? – Zauważył Raven. – W
rodzinie wszystko jest ważne.
- Mam brata bliźniaka, ale ktoś go
porwał jak mieliśmy po trzy lata – mruknął bawiąc się sałatką – Był słabszy i
mama często jeździła z nim do szpitala. Kiedy raz z niego wracali do domu,
wydarzył się wypadek i ktoś zabrał go z fotelika.
- Biedactwo – przytuliła Allena
współczując mu straty – na pewno kiedyś go odnajdziesz.
- Też mam taką nadzieję – westchnął
zmęczony dość trudnym porankiem i towarzystwem specyficznych ludzi – Chyba
pojadę do Kanady.
- Szef się wkurzy – ostrzegł go Finn – i
tak masz karę za ucieczkę.
- Nie obchodzi mnie to – stracił apetyt
– ojciec i tak ma mnie gdzieś. Dla niego liczy się tylko Thanathos.
- Jesteś maminsynkiem – stwierdził Dante
bezceremonialnie kończąc kawę – to nie zbrodnia, ale staraj się to
zakamuflować. Zbyt łatwo odczytać twoje słabe punkty, a w naszej profesji to
karygodne zaniedbanie.
- Rozumiem – zazdrościł mu tej
obojętności. Z pewnością wyzbędzie się zbędnych emocji. – Dzięki za radę.
- Nie dziękuj, tylko wdróż to w życie –
prawił smarując tost masłem orzechowym – im szybciej, tym lepiej.
- Dante wie co mówi – oświadczyła Gwen
mierzwiąc włosy brunetowi – o rytuał po misji.
- Masło orzechowe – Raven wskazał na słoik,
by wyjaśnić o co chodzi nastolatkowi – Danny zawsze je tę maź po misjach.
- Paple – skarcił ich młody Sicarius –
On nie musi o tym wiedzieć.
- Czyżby Raptorku? – Sarknęła zabierając
mu sprzed nosa kanapkę i słoik z masłem orzechowym. – Czyja to wina?
- Moja – przyznał sięgając po tost.
Tak minął im poranek. Na przekomarzaniu
się i huśtawkach nastroju Ginewry.
*
Ściemniało się, gdy wysiadł z taryfy.
Przez humorki Ginewry miał lekki poślizg w podróży i ledwie zdążył na samolot
do Toronto. W salonie domu matki paliły się światła, co wskazywało na to, że go
oczekują. Zarzucił na ramię plecak z rzeczami i ruszył przez ogród do drzwi.
Otworzył mu Veneni.
- Widzę, że ponownie wypiąłeś się na
Alberta – stwierdził wpuszczając go do środka – Co tym razem?
- Nic szczególnego – odparł ciężko
wzdychając – po prostu mam dość siedzenia w pustym domu.
- Len – Blanka przytuliła syna z
wprawioną czułością. Uwielbiał jej ciepło i zapach. Jakoś wpływały na jego
spokój. – Słyszałam, że byłeś na misji w Europie.
- W roli snajpera – wyjaśnił kojąc jej
nerwy – dzielił mnie spory dystans od celu i niebezpieczeństwa.
- Rozumiem – odetchnęła z ulgą – nigdy
nie przywyknę do tego, że wkroczyłeś w ten świat.
- Początki nie należą do najłatwiejszych
– przyznał wspominając pierwsze zabójstwo i brzemię jakie się z tym wiązało –
niestety nie można być zabójcą i nie splamić sobie rąk krwią.
- Wiem synku – posłała mu ciepłe
spojrzenie pełne troski – jednak nie możesz ryzykować.
- Nie zatracę się w tym – obiecał chcąc
ją uspokoić – i nie dam się tak łatwo zabić. Musze przecież odnaleźć Piotra.
- Na razie zostaw to starszym – poradził
mu Charles – daj nam szansę się wykazać.
- Dobrze – zgodził się pomimo oporów –
jednak gdy nie dacie rady, wówczas ja wkroczę do akcji.
- Dlatego musisz dawać z siebie wszystko
– poleciła mu matka odgarniając z jego czoła przydługą grzywkę – urośnij w
siłę, by móc chronić Nicki i Piotra. Ja zrobię to samo dla ciebie.
- Nie musisz mamo – uderzyła w czuły
punkt – na pewno dam z siebie wszystko. Będę tak silny, że ochronię ciebie i
rodzeństwo.
- Z pewnością tak się stanie –
uśmiechnęła się lekko z tym zapewnieniem – widzę to w twoich oczach. Są takie
piękne.
- Nieprawda – spuścił spochmurniały
wzrok – jestem odmieńcem. Tak mnie nazywają w szkole.
- Twoje oczy łączą w sobie siłę dwóch
potężnych rodów – wyjaśniała łagodnie – zielone od Sforzów, a niebieskie od
Murdochów.
- Dlaczego nie chcecie z ojcem
opowiedzieć mi od dalszej rodzinie? – Spytał poruszając temat tabu w domu. –
Ojciec każe mi zapomnieć o Murdochach, a ty mówisz ogródkami jeśli chodzi o
Sforzów.
- Nadejdzie czas, gdy ci o nich opowiem
– sapnęła zrezygnowana – a teraz idź do pokoju i odpocznij.
Zawsze kończyła rozmowę o krewnych w
podobny sposób. Zdążył już do tego przywyknąć, ale co jakoś czas ponawiał próbę
poznania tajemnicy o dziadkach Sforzy i Murdochach. Zmęczony poczłapał do
pokoju i po krótkiej toalecie położył się spać. To był długi dzień.
*
Siedział w kawiarni z Nicki i mieszał w
pucharku roztopione lody. Dziewczynka rozanielona non stop uśmiechała się w
jego stronę, ale to nie poprawiało mu humoru.
- Jak
wyzbyć się emocji? – Myślał patrząc na umorusaną deserem siostrę. – Jak dojść do takiej perfekcji co ten chłopak
Dante?
- Brasisku, brasisku! – Wołała Nicki
próbując zwrócić jego uwagę. Zawiesiła na nosie łyżeczkę jednocześnie robiąc
zeza. – Pats co potlafię.
- Świetnie – uśmiechnął się mimochodem
nadal tkwiąc w zamyśleniu – Brawo.
- Brasisku? – Przechyliła niemądrze
główkę jakby go oceniając, a następnie zgromiła go niezadowolonym spojrzeniem.
– Nie słuchas!
- Co?! – Osłupiały zerknął w jej stronę
i pożałował, że ją zignorował. Nabrała na łyżeczkę lody i tworząc katapultę
wystrzeliła słodkim pociskiem. Truskawkowa masa wylądowała na jego twarzy. –
Hej!
- To kala za nie słuchanie – pokazała mu
język i wróciła do pałaszowania deseru – Gniewam się na ciebie.
- Wybacz – wytarł serwetką lepką masę i
zrobił minę zbitego szczeniaczka – Wybaczysz mi księżniczko?
- Zobacę – udała, że się zastanawia.
Była z niej niezła aktorka i strach pomyśleć co z niej wyrośnie za te kilka
lat. – Jak kupis mi socek.
- Dobra – przystał na ten warunek – jaki
smak?
- Wisienkowy – odpowiedziała zadowolona
kończąc jeść lody – ze słomką.
- Ok. – wstał od stolika i podszedł do
lady z napojami. Kupił sok wiśniowy ze słomką i wrócił. – Trzymaj.
- Nie przesadzasz z tym obijaniem się
synu? – Poczuł na ramieniu żelazny ścisk, a po tonie głosu wiedział, że ojciec
jest wściekły. – Tydzień u matki i nie raczyłeś mnie poinformować.
- Nie ksyc na brasiska wujku – Nicole z
płaczem wczepiła się w nogę Alberta – on jest gzecnym chłopcem.
- Jeszcze na niego nie krzyknąłem –
zapierał się blondyn – Nie musisz się bać Nicki. Nie skrzywdzę Allena.
- Ta kobieta – Allen zdumiony patrzył za
okno kawiarni, gdzie stała kobieta z misji. Skrzyżował z nią spojrzenie i
zamarł. Ona emanowała żądzą krwi. – Gapi się na mnie.
- Nikogo tam nie ma. Masz zwidy. –
Albert podążył za wzrokiem syna i zmarszczył brwi. – I nie zmieniaj tematu.
- Jak by cię to obchodziło – sarknął
zrzucając z ramienia dłoń ojca – chcę trochę pomieszkać z mamą. Ty i tak masz
gdzieś życie rodzinne.
- Nie ma mowy – wysyczał w złości –
wracasz ze mną do domu.
- Powiedziałem, że nie chcę – tkwił w
uporze podsycanym arogancją – w ogóle nie próbujesz mnie zrozumieć. Liczy się
tylko praca, a ja idę w odstawkę. Jesteś ojcem kiedy przychodzi mnie karać.
Jeśli potrzebujesz chłopca do bicia, to masz sporo kandydatów w Thanathosie.
- Przesadzasz – zignorował słowa
rozdrażnionego nastolatka – dramatyzujesz jak małe dziecko.
- Może czasem chciałbym poczuć się jak
normalne dziecko! – Warknął wymijając ojca. Ruszył do łazienki z chęcią
destrukcji. Nienawidził tych rozmów, kiedy wychodziły na jaw jego pragnienia. Spojrzał
w lustro i ciężko westchnął. Dobry dzień skończył się z pojawieniem Alberta.
Nagle poczuł nieprzyjemne ukłucie na karku. Sięgnął w to miejsce i wyciągnął z
niego strzałkę z usypiaczem. Ponownie zerknął na lustro i zobaczył w nim
odbicie prześladującej go kobiety. Stała za nim i szeroko się uśmiechała. –
Cholera.
Nicole pobiegła za bratem, ale nie
weszła do łazienki. Czekała w korytarzu, gdzie znajdowało się ogromne akwarium
w ścianie. Zapatrzyła się na pływające w nim kolorowe rybki. Kiedy wreszcie
oderwała wzrok od śmiesznego glonojada, zobaczyła jak jakaś pani wynosi z
łazienki duże zawiniątko. Spod ciemnego materiału wystawał kawałek buta. Od
razu go rozpoznała. Należał do Allena. Wiedziała to, bo sama przyczepiła
naklejkę żaby do podeszwy jego tenisówek. Wystraszona wróciła do kawiarni i
zawiesiła się na płaszczu Alberta.
- Wujku, wujku – ciągnęła go w stronę
łazienek – All, sybko.
- Uspokój się i powiedz o co chodzi –
Mężczyzna złapał ją pod ramiona i podniósł na swój poziom. – Mów.
- Taka pani zablała brasiska – rzuciła w
panice – on spał.
- Zabrała?! – Wytrzeszczył oczy w szoku.
Czyżby jednak syn nie dramatyzował, gdy twierdził, że ktoś go obserwuje? –
Gdzie?
- Tam – wskazała na tylne wyjście – ta
pani się uśmiechała.
Wszedł pośpiesznie do łazienki. Pod
umywalkami znalazł zużytą strzałkę po usypiaczu i trochę krwi. To oznaczało, że
nie ma zbyt wiele czasu. Wybiegł na korytarz i ruszył w stronę wskazanego przez
Nicki wyjścia.
Znalazł się w obskurnej uliczce, a
najgorsze było to, że nie miał pojęcia, gdzie iść. Wrócił do kawiarni i
uregulował rachunek dzieci. Następnie musiał odprowadzić pięciolatkę do domu.
Blanka by mu nie wybaczyła, gdyby ją tam zostawił.
- Znajdzies brasiska? – Spytała ze łzami
w oczach. – On woła dlugiego brasiska, gdy śpi. Czy ta pani sksywdzi barsiska?
- Znajdę go, więc się nie martw –
uspokajał ją delikatnie klepiąc w główkę. Poniekąd uspokajał sam siebie.
Stracić drugie dziecko i to z własnej winy. To było nie do pomyślenia. – Allen
do nas wróci.
*
Obudził się w jakimś magazynie. Leżał ze
związanymi za plecami rękami. Bolała go głowa i miał uczucie, że zaraz
zwymiotuje. Dlatego nawet się nie poruszył. Każdy ruch sprawiał, że obraz przed
jego oczami zaczynał wirować.
- Odzyskujesz przytomność – usłyszał
jakby ze zdwojoną siłą, po czym poczuł kopnięcie w brzuch. Teraz już nie mógł
uniknąć wymiotów. Zwrócił zawartość żołądka na ziemię tam, gdzie leżał. –
Jesteś obrzydliwy.
- To ty mnie kopnęłaś – jęknął
upokorzony – czego chcesz?
- Zabawić się – usłyszał oddalające się
kroki, po których nastąpił szum wody – jednak najpierw trochę cię umyjemy.
Struga lodowatej wody trysnęła na jego
twarz i ziemię, mieszając się z wymiocinami. Zakrztusił się próbując nabrać
nieco powietrza.
- Umyj buzię i ładnie wypłucz usta –
zaśmiała się zwiększając strumień – jak ci się podoba moja opieka?
- W ogóle – stęknął starając się jakoś
uniknąć wody, niestety to było ciężkie zadanie – Przestań!
- Zmuś mnie – drwiła z niego co i rusz
kopiąc którąś część jego ciała – bezsilny smarkacz.
- Czego ty chcesz? – Ryknął tracąc
nerwy. – Kim ty jesteś?
- No tak, popełniłam małe faux pas[1] – udała
zawstydzenie, po czym chwyciła jego mokre włosy i zmusiła go by na nią patrzył
– Talisha Sforza, twoja ciocia.
- Ciocia – powtórzył bez przekonania –
Ta, jasne.
- W ogóle nie doceniasz naszego
spotkania rodzinnego – cisnęła nim o ziemię – sądziłam, że szczenięta Blanki
będą silniejsze. Mocno się przeliczyłam, oczekując czegokolwiek od ciebie.
Jesteś słaby i żałosny.
- Dopiero się uczę – stęknął próbując
się podnieść do siadu – mam prawo być…
- Co, słabym? – Wtrąciła z nieukrywaną
kpiną. – Twoja matka w wieku dziesięciu lat miała za sobą tuzin misji, a ty
masz trzynaście i wcale jej nie dorównujesz z tamtego okresu. Powinieneś się
wstydzić.
- Mama nie chce bym uczestniczył w
misjach – był zdumiony jej oświadczeniem i wytykiem – nie rozumiem.
- Nic o niej nie wiesz – stwierdziła od
niechcenia – nic nie wiesz o mnie i reszcie Sforzów. Teraz utwierdziłam się w
swoich podejrzeniach. Uzmysłowię ci kim jesteś, a później wykończę jak kundla.
- Czemu?! – Nie potrafił zrozumieć,
dlaczego tak bardzo go nienawidzi? Przecież widzieli się pierwszy raz, a ona
chce go zabić? – O co ci chodzi?
- O wszystko i o nic – uwolniła mu ręce
– pokaż co potrafisz. Może przekonasz mnie, że warto zostawić cię przy życiu?
Zobaczmy czy masz potencjał.
- Bawi cię robienie mi wody z mózgu? –
Sarknął w irytacji. Działała mu na nerwy. – Nie jestem aż tak żałosny jak
myślisz.
Rzucił się na nią zaślepiony złością. To
był poważny błąd, bo niemal natychmiast wylądował na ziemi z limem pod okiem.
Klęska go jednak nie powstrzymywała. Zerwał się na równe nogi i ponowił atak.
Skończył w analogiczny sposób. Następne natarcia podobnie.
- Może użyłbyś główki? – Zasugerowała
rozbawiona żywiołowością nastolatka. Miał potencjał i chciałaby śledzić postępy
w jego rozwoju po ciemnej stronie. Teraz nie był wart jej uwagi. Zabijać
robaka, to żadna przyjemność. – Po coś ją przecież nosisz na karku.
- Zamknij się! – Ryknął podczas szarży.
– Nie będę cię słuchał!
- Dzieci – sapnęła powalając go na
ziemię, następnie przycisnęła go twarzą do betonu. Szamotał się, ale nie miał
szans się uwolnić. – Jeśli mnie nie posłuchasz, w ogóle nie będzie zabawnie. W
taki sposób szybciej umrzesz, bo zaczynasz mnie irytować. Może powinnam pójść
po tę małą księżniczkę i rozpruć ją na twoich oczach? Może to by cię
przebudziło?
- Nie waż się jej tykać! – Warknął
szarpiąc się coraz mocniej. – Puszczaj mnie!
- Nadal nie rozumiesz narwańcu –
cmoknęła wymierzając mu solidnego kopniaka. Przeturlał się przez jedną trzecią
magazynu, tracąc przytomność. – Oj, już ja sprawę, że dla mnie zapłaczesz z
bólu.
*
Otworzył oczy z pewną trudnością.
Obrażenia po głupim pojedynku dawały o sobie znać. Znowu został związany. Ręce
skuto razem z nogami. Tak był całkowicie unieruchomiony. To go przerażało.
- Allen Laverno – usłyszał jej głos w
oddali – syn mojej idealnej siostry i jakiegoś Murdocha. Powiedz, tęsknisz za
braciszkiem?
- Co?! – To pytanie zbiło go z tropu.
Wiedziała o Piotrze? Skąd? – Co o nim wiesz?
- A jednak – zachichotała w odpychający
sposób – niestety jeszcze żyje.
- Skąd wiesz? – Chciał poznać prawdę. Ta
wiedźma wiedziała więcej niż mówiła. – Gdzie on jest?
- Za dużo pytań w jednym czasie –
skarciła go, rozcinając nożem bluzę na jego plecach. Pozycja, w której teraz
tkwił idealnie eksponowała jego kręgosłup. Poczuł zimny metal na skórze i zamarł.
Co ona zamierza? – Jesteś nieznośnym bachorem, wiesz?
- Trochę – zadrżał gdy stal ponownie
zetknęła się z jego skórą. To był nieprzyjemny dotyk, zwiastujący coś złego. –
Co chcesz…
- Sprawić ci ból oczywiście – przerwała
mu wbijając ostrze jego przedramię. To był zwiastun tego co miało nastąpić
później. Ten pierwszy raz miał zobaczyć, a szykowała coś znacznie gorszego. –
To tylko gra wstępna.
- Cholera – stęknął starając się
uwolnić. Niestety pęta były precyzyjnie umiejscowione. Tak, by nie miał szans
ich zerwać. Znów go dziabnęła, tym razem w prawą łydkę. – Przestań!
- Masz rację, nóż to nic specjalnego –
rzuciła ostrze w bok, po czym wyciągnęła z kieszeni tępy gwóźdź. – Czyste
cięcia są nudne, ale to maleństwo z pewnością stopi dzielące nas lody.
- Pogięło cię – wymamrotał w strachu. W
głowie ciągle przewijało się pytanie: Co ona zamierza? – Odejdź ode mnie!
- Nie bądź nieśmiały Allenie –
uśmiechnęła się głaszcząc pieszczotliwie jego głowę – Ciocia zadba byś bawił
się jak nigdy w życiu.
Przytknęła końcówkę gwoździa tam, gdzie
kręgosłup odznaczał się najbardziej i przebiła nią skórę. Widok wypływającej z
rany krwi był olśniewający. Chłopiec z początku tłumił krzyki, ale po dłuższej
chwili wypełnił magazyn swoim pełnym bólu głosem. To była symfonia dla jej
uszu. Rozszerzone w cierpieniu oczy wydawały się piękne w tym słabym świetle
kilkuwattowych żarówek.
- Przestań! – Krzyczał przez łzy.
Dlaczego mu to robiła? Czym sobie na to zasłużył? Czy to wina jego
nieporadności i braku odpowiedniej siły? – Błagam! Już nie.
- Krzycz – śmiała się jak opętana w
ogóle nie zaprzestając tortury. Jego płacz i błaganie jeszcze bardziej
podsycały jej sadystyczną żądzę. Ze wszystkich dotychczasowych ofiar,
siostrzeniec okazał się być najlepszy. Przebił nawet tego małego Chińczyka z
Triady. – Pokaż mi że chcesz żyć.
Plecy paliły go żywym ogniem. Czuł jak
końcówka gwoździa żłobie sobie drogę wzdłuż jego kręgosłupa. To było straszne.
Ból wypełnił każdy skrawek jego umysłu. Przyćmiewał wszystkie myśli. Krzyczał,
choć już sam nie wiedział czy to naprawdę on. Czy istniała szansa, że ktoś go
uratuje? Obojętnie kto, byle ta męka się skończyła.
*
Kaspian zaparkował tuż przy opuszczonym
magazynie firmy meblarskiej. Kiedy zadzwoniła do niego roztrzęsiona Blanka,
domyślił się jaki był powód jej strachu. Od miesięcy śledził Talishę i wiedział
co zamierzała. Na szczęście zawczasu podrzucił jej pluskwę do wozu i notesu, z
którym się nie rozstawała.
- Jest w środku – poinformował
siedzącego obok Alberta – Tylko nie rób zbędnych rzeczy.
- Za kogo mnie masz? – Obruszył się
blondyn. Martwił się o syna i to doprowadzało go do szału.
- Za ojca, który chce odzyskać porwane
dziecko – odpowiedział spokojnie Kaspian – Ostrzegam cię tylko przyjacielu.
Talisha nie należy do zrównoważonych osób. To skutek poronionego wychowania w
Kronosie.
- Idziemy, czy nadal chcesz rozmawiać o
tej wariatce – niecierpliwił się, tym bardziej, że niepokój przeżerał się przez
jego skórę – mój syn potrzebuje pomocy!
- Rozumiem twoje uczucia, ale pośpiech
jest złym doradcą w tym przypadku – starał się przywrócić mu zdrowy rozsądek –
Allen jest silnym chłopcem i wytrzyma.
Wysiedli z wozu i powoli ruszyli w
stronę wejścia. Albert starał się zachować jako taki spokój, jednak, gdy z
wnętrza budynku usłyszeli przeraźliwe krzyki nastolatka, aż zbladł.
- Boże – jęknął przerażony – jest źle
Thunder. On cierpi.
- Wiem, ale postaraj się trzeźwo myśleć
– potrząsnął nim w dobrych intencjach – nie wiemy jaką ma broń. Jeden fałszywy
ruch i możemy go stracić. Weź się w garść.
- Postaram się – wziął głębszy oddech i
przymknął oczy – Już dobrze, więc możesz mnie puścić.
Skradali się skryci w półmroku
pomieszczenia. W przeciwległym kącie leżał skrępowany nastolatek, a tuż nad nim
pochylała się Talisha. Jej diaboliczny śmiech mieszał się ze szlochem chłopca.
Albert zacisnął w złości pięści. Jedyne co chciał zrobić w tym momencie, to
ukatrupić tę jędzę gołymi rękami. Na szczęście powstrzymał go Kaspian i
przywrócił jasne myślenie.
Postanowili zajść ją z dwóch stron.
Zajęta torturowaniem Allena nie zważała na otoczenie, co było poważnym błędem.
Zauważyła ich dopiero w ostatniej chwili, gdy Kaspian miał ją prawie w garści.
Odskoczyła prychając jak wściekła kotka.
- Jak śmiesz zdrajco! – Ryknęła mierząc
w brata zakrwawionym palcem. – Nie wybaczę ci tego!
- Wiem Tal – nie przejął się jej
pogróżkami. Zerknął tylko na stan siostrzeńca i ruszył w jej stronę. – Wyżyj
się na mnie jak chcesz, ale zostaw dzieci Blanki w spokoju.
- Nie! – Krzyknęła w furii. – Wyplenię
cały miot tej suki! Sprawię, że pożałują! Będą przepraszać, że się urodzili!
- Dzieci nie powinny przejmować grzechów
rodziców – próbował do niej przemówić, ale to nie skutkowało – Zrozum Tal.
Uwolnij się od tej nienawiści.
- Nie – cisnęła nożem w jego stronę.
Złapał jego głownię w ostatniej chwili. To wystarczyło by Talisha uciekła z
magazynu. Westchnął tylko i zwrócił się ku Albertowi i łkającemu chłopcu. – Co
z nim?
- To tylko powierzchowne rany, ale
stracił sporo krwi – oceniał blondyn siląc się na spokój. Widok syna mocno go
uderzył. – Ta suka chciała zamęczyć go na śmierć.
- Lepiej żeby Blanka nie widziała Allena
przez jakiś czas – polecił Kaspian widząc opłakany stan chłopca – przynajmniej
do czasu aż nie wyliże powstałych ran. Dla uspokojenia powiemy jej, że wszystko
w porządku.
- Niech tak będzie – zgodził się biorąc
syna na ręce. Był roztrzęsiony i słaby, co wywoływało poczucie winy. – Zanieśmy
go do siedziby Thanathosa.
- Dobrze, tam go postawię na nogi –
ruszył w stronę wejścia ze wzmożoną czujnością. Talisha mogła czekać gdzieś w
ukryciu by zaatakować z zaskoczenia. Na szczęście nic takiego nie miało
miejsca, dlatego bez zbędnych opóźnień wrócili do siedziby organizacji.
*
Zbudził go jakiś hałas. Kiedy otworzył
oczy, z niezadowoleniem rozpoznał izolatkę skrzydła szpitalnego organizacji. Leżał
na brzuchu, czując nieprzyjemne mrowienie na plecach. Był otępiały przez leki i
dopiero po dłuższej chwili dotarły do niego wspomnienia z minionego dnia.
Szyderczy śmiech tej kobiety, która nazywała siebie jego ciotką i tortury
jakimi go uraczyła. To wszystko implikowało do prostego wyniku. Był słaby, a
wszelkie dotychczasowe osiągnięcia dały mu jedynie próżne poczucie wyższości.
Talisha choć próbowała go zabić, wyryła w nim sieć wątpliwości i nauczyła
pokory. I on śmiał obiecać matce, że ochroni młodsze rodzeństwo. Nie potrafił
nawet obronić samego siebie, a co dopiero innych.
- Jestem żałosny – załkał w poduszkę –
nie potrafię nic zrobić sam.
- Nie bądź dla siebie aż taki krytyczny
– usłyszał głos ojca – wreszcie się obudziłeś. Jak się czujesz?
- Źle – zawstydzony ukrył twarz w
poduszce – chcę zostać sam.
- Eh – Albert usiadł na skraju łóżka i
zmierzwił włosy na głowie syna. Na widok opatrunków aż się w nim gotowało.
Zatracił się w pracy i zaniedbał ich więzi. Czas by to naprawić. – Wezmę kilka
dni wolnego i zaopiekuję się tobą.
- Nie musisz się poświęcać dla kogoś
takiego – mruknął po chwili wahania. Słowa ojca były zadziwiające. Bał się, że
dadzą mu złudną nadzieję. Już nie chciał się rozczarowywać. To zbyt mocno
bolało. – Zajmij się Thanathosem jak zwykłeś robić.
- To był błąd – przyznał wściekły na
siebie. Był sobie winien utraty zaufania syna. – Już go nie powielę.
- Nie rozumiem – zerknął na ojca z
podejrzliwością – po co to robisz?
- Jesteś moim synem – oznajmił z dobitną
powagą w głosie – to nie podlega dyskusji.
- Rób jak chcesz – stęknął z bólu, który
zaczynał się wzmagać z powodu końca działania leków – i tak masz gdzieś moje
zdanie.
- Zawsze się z nim liczyłem – delikatnie
przejechał dłonią po plecach syna. Chciał w ten sposób sprawdzić jego stan.
Kiedy ten skrycie syknął, wstał i podał mu odpowiednie leki. – Kaspian zajmie
moje miejsce w organizacji do czasu aż staniesz na nogi.
- Wujek?! – Zdumiony podniósł głowę. –
Muszę z nim porozmawiać o ciotce Talishy.
- Powiedziała ci – stwierdził w ogóle
nie zaskoczony – mówiła coś jeszcze?
- Że chce mnie zabić – postanowił
pominąć część o Piotrze. Liczyło się, że żył. Kiedyś na pewno go odnajdzie. –
Nienawidzi mnie, bo jestem synem mamy.
- Rozumiem – Owinął szczelnie syna
kocem, po czym wziął go na ręce. – Nie myśl o niej. Będę cię chronił.
- Co ty robisz? – Zawstydzony nie
wiedział gdzie patrzeć. – Puść mnie.
- Jedziemy do domu – oświadczył wynosząc
go z izolatki – Tam będziesz całkowicie bezpieczny.
- Ale wszyscy wiedzą, gdzie mieszkamy –
spojrzał w te zimne, błękitne oczy pełen wątpliwości – mieszkamy w centrum
miasta.
- Mam na myśli nasz prawdziwy dom –
uśmiechnął się pod nosem – byłeś zbyt mały by go zapamiętać. Przeniosłem się do
miasta jedynie z twojego powodu. Miałeś mieć zapewnione stosunki z
rówieśnikami.
- Nie potrzebowałem tego – odwrócił
wzrok lekko speszony. Czy tylko on był tak ślepy i nie dostrzegł poświęcenia
ojca? – I tak nikt mnie nie lubi w szkole.
- Chciałem byś żył jak normalne dziecko –
wyjaśniał łagodnie. Śledził jego postępy w szkole i martwiły go złe stosunki z
innymi dziećmi. Niestety nie interweniował w tej kwestii i teraz tego żałował.
Kaspian naświetlił mu sprawę i nieźle dał do myślenia. Chwila analizy wykazała
sporą ilość błędów w jego wychowaniu. Postanowił, że to naprawi. – Nie brałem
pod uwagę, że ty taki nie jesteś. Podobnie jak twój brat jesteś wyjątkowy.
- Przestań mówić takie rzeczy – jęknął
zbity z tropu zakrywając oczy przedramieniem – nie wiem co odpowiedzieć, gdy
tak to ujmujesz.
- To dobrze – zaśmiał się w reakcji na
minę syna – wreszcie nie możesz odeprzeć moich argumentów. Nie możesz się
kłócić.
- Mam trzynaście lat – szepnął
powstrzymując cisnące się do oczu łzy.
- To oznacza, że jeszcze wiele przed
tobą – posadził go w fotelu pasażera i przypiął pasem – daj mi szansę i
postaraj się zdać na mnie. Wiem, że nie jestem idealnym ojcem, ale obiecuje się
poprawić.
- Przemyślę to – spuścił wzrok – dobrze?
- Cieszy mnie to – uśmiechnął się po
czym zatrzasnął drzwi. Po chwili zajął miejsce kierowcy i ruszyli w drogę do
domu.
*
Dom, do którego przywiózł go ojciec
okazał się znajdować na jakimś odludziu. Z trwogą patrzył na las za i jezioro
przed sobą. Jeżeli miałby zostawać tu sam, to z pewnością by oszalał. Przywykł
do samotności, ale bez przesady.
- I jak ci się podoba? – Albert objął go
ramieniem i czekał na odpowiedź. Niestety syn jakoś się ociągał. – Len?
- Co? – Wyrwany z zamyślenia spojrzał na
ojca. – Wywiozłeś mnie na jakieś zadupie.
- Zadupie?! – Zdumiony obejrzał się
wokoło. – Przesadzasz. Uczyłeś się chodzić na tamtej plaży.
- Jakoś tego nie pamiętam – jęknął
skruszony. Nagle zza domu wybiegło jakieś zwierzę i pogalopowało w stronę lasu.
– Czy to był jeleń?
- Czasem tędy przebiegają – przypomniał
sobie, że zawaliło się ogrodzenie za domem – Trzeba będzie naprawić płot.
- Ok. – głośno przełknął ślinę.
Przyzwyczajony do życia w mieście nie miał do czynienia z dzikimi zwierzętami.
– Ale jest tu jakieś łącze? WiFi lub coś w tym stylu?
- Jest – odparł ze zrezygnowaniem – w
domu jest jeden laptop i router radiowy.
- A haczyk? – Spytał widząc ten
charakterystyczny błysk w tych błękitnych oczach.
- Internet jest jedynie dla potrzeb
edukacyjnych – oznajmił spokojnie z mentorskim oddźwiękiem – jak również do
celów kontaktowych.
- A co z rozrywką? – Przemawiał przez
niego strach przed nudą.
- Są książki i dużo przestrzeni do
ćwiczeń – poklepał lekko bok jego ramienia – Zadbam byś się nie nudził.
- Tego się właśnie obawiam – stęknął
człapiąc w stronę domu – mam nadzieję, że przynajmniej będzie ciekawie.
- Nie dam ci się nudzić – zapewnił
otwierając mu drzwi – witaj w domu.
3.
Nie zawsze jest super.
Kolejna misja i kolejny dzień jego
nastoletniego życia. Od czasu spotkania ciotki poprawił się w każdym calu.
Regularnie ćwiczył sztuki walki i wyzbył się niemal wszelkich emocji. Teraz
zasługiwał na miano sopelka. Wyznaczone zadania wykonywał bezlitośnie i z
wyuczoną precyzją. Zbliżał się ostatni egzamin na zabójcę i miał pewne obawy.
Wracał właśnie z Wenecji, gdzie zlikwidował grupę początkujących gangsterów.
Nie chcieli dostosować się do obowiązujących w tym świecie zasad postępowania.
Po cichu szukał też informacji o Talishy. Wolał wiedzieć gdzie jest i co robi.
To zapewniało mu niejaką przewagę w kolejnym starciu. Chciał ją wypytać o
brata.
- Mówiłem, że nie chcę o tym gadać – usłyszał
w oddali znajomy głos. W przejściu obok jego przedziału w pociągu stał młody
szatyn z telefonem przy uchu. Miał podkrążone oczy i wyryte na twarzy
zmęczenie. – Daj mi spokój. Wykonałem misję, więc się nie czepiaj.
Rozłączył się i z ciężkim westchnięciem
oparł się o ścianę pomiędzy przedziałami. Po chwili otworzył okno i wyrzucił
przez nie komórkę. To było zaskakujące działanie, ale skuteczne gdy chcesz
pozbyć się smyczy.
- Jesteś Dante, prawda? – Wychylił się
ze swojego przedziału. – Pamiętasz mnie?
- Nie – zmierzył nastolatka krytycznym i
pozbawionym uczuć spojrzeniem – i nie zależy mi na znajomości.
Chciał odejść, gdy nagle ktoś go
zawołał. Prychnął niezadowolony i wszedł do przedziału Allena. Po chwili
korytarzykiem przebiegł jakiś mężczyzna. Miał bliznę na twarzy i wściekły wyraz
oczu.
- Kim on jest? – Spytał wyglądając na
korytarz. – Coś go wkurzyło.
- I dobrze – burknął brunet siadając
przy oknie – zbędny ogon nadzorujący. Myślą, że potrzebuję niańki.
- Komuś podpadłeś? – Zgadywał, czym
zasłużył na karcący syk. – To czemu cię nadzorują?
- Książkę piszesz? – Warknął z ironią w
głosie. – Zamknij się i siadaj na miejsce.
- W porządku – mruknął obrażony. Coś
ugryzło szatyna, ale nie musiał wyżywać się na nim. – Nic już nie mówię.
I pomyśleć, że go podziwiał przez te
cztery lata, gdy się spotkali po raz pierwszy u Ravena. Coś musiało się
wydarzyć, że tak się zmienił. Wtedy jego oczy błyszczały, a teraz były jakieś
puste. Czy to było przeżycie podobne do tego jego? Korciło go by zapytać, ale
jakoś to powstrzymywał. Przeczucie mówiło mu, że tak będzie lepiej. Sam wolał
nie wspominać starcia z wiedźmowatą ciotunią.
- Tu jesteś – do przedziału wtargnął ten
wściekły mężczyzna i złapał szatyna za ramię – masz być bezpieczny. To zadanie
zlecił mi sam lider. Jesteś jego następcą i nie możesz decydować o sobie sam.
- Puść mnie Marcus – sapnął zrezygnowany
– robisz ze mnie niedorajdę. Umiem o siebie zadbać.
- Na ostatniej misji jakoś tego nie
wykazałeś – Marcus wziął kajdanki i przykuł Dantego do siebie. – Teraz mi nie
uciekniesz paniczu.
- Zawiodłeś na misji? – Allenowi wyrwało
się pytanie. – Sorry.
- Nie zawiodłem – odparł beznamiętnie
szatyn – jedynie nie dbałem o własne bezpieczeństwo. Takie ryzyko wpisane w ten
zawód.
- Czyli, że chciałeś umrzeć? – Nie
rozumiał działania Dantego. – Czemu?
- Nie twój zakichany interes – warknął w
irytacji – miałeś się nie odzywać.
- Dobra – zaplótł ręce na piersi w
złości. Traktował go jak nachalnego bachora. Pociąg dojeżdżał już na stację
docelową, dlatego ściągnął z półki swój plecak i ruszył do drzwi. – Nie będę
już cię podziwiał. Już nie potrzebuję żadnych wzorców.
Przerwał mu dzwonek telefonu. Bez
patrzenia na wyświetlacz odebrał połączenie. Sądził, że to ojciec, ale się
przeliczył.
- Niegrzecznie tak tropić ludzi Allenie –
usłyszał ten ohydny chichot – mam ponownie dać ci lekcję życia siostrzeńcu?
- Talisha – wyrzucił z siebie w odruchu
wymiotnym – skąd wiesz, że cię śledzę ciociu?
- Jestem w tej branży dłużej skarbeńku –
zaświergotała słodko – niedługo cię odwiedzę.
- Tym razem tak łatwo nie przegram –
wycedził zaciskając w złości pięści – odpłacę ci tę bliznę na plecach.
- Nie obiecuj bez pokrycia – zbyła go
kończąc rozmowę. Nagle poczuł szarpnięcie za ramię. Kiedy się odwrócił,
zobaczył gorejące chęcią mordu piwne oczy. – Co?
- Gdzie jest ta wiedźma? – Wydyszał
Dante z żądzą krwi.
- Nie wiem – wyrwał się i ruszył ku
wyjściu – To ona mnie tropi, ja tylko śledziłem jej trasę.
*
Spacerował ulicami Nowego Yorku.
Zwiedzał stare kąty czekając na powrót ojca z misji. Przechodził właśnie obok
dawnej szkoły, co ku jego zdumieniu wywołało nostalgię. Kiedyś nienawidził
przebywać w tym miejscu, bo ciągle wytykano mu jego inność. Nieświadomie
zasłonił jedno z oczu – zielone. Według matki zbliżało go do brata, ale sam w
to wątpił. Pragnął wreszcie go spotkać, bo wspomnienia z dzieciństwa, które
zachował w pamięci zaczynały blaknąć i uciekać we mgłę.
Mijał kolejną dzielnicę, gdy coś
przykuło jego uwagę. Na jednej ze ścian widniało kolorowe graffiti. Obraz
czerwonego skorpiona, który nadgryzł ząb czasu. To mu przypomniało pewnego
dzieciaka, który kiedyś ozdobił sprayem samochód ojca. To było dość zabawne
zdarzenie, a wściekłość właściciela wozu niezastąpiona. Westchnął ciężko
ponownie dochodząc do wniosku, że czegoś mu brakuje. Czuł jakby pustkę, której
nie był w stanie zapełnić. To powodowało pewne rozdarcie, które nie dawało mu
spokoju. Wpędzało go w ciemną otchłań obojętności i gniewu. Ostatnio ciągle
tracił kontrolę podczas treningów i nie raz doprowadził niedoświadczonych
żółtodziobów do grobu. Przydomek „sopelek” ewoluował w „demon”. Czasem
zastanawiał się kim tak naprawdę się stał.
- Do dupy – mruknął smętnie wznawiając
marsz. W oddali słychać było grzmoty, dlatego wolał gdzieś się skryć przed
zbliżającą się burzą. – Red Scorpions, hm.
*
Stał w kolejce po zestaw w Mcdonaldzie.
Jakoś naszła go ochota na fast food po ciężkim treningu. Ojciec oczywiście
zaabsorbowany był pracą w Thanathosie, odwołując ich wypad na biwak. To go
wkurzyło na maksa i niestety wyżył się na żółtodziobach. Teraz musiał jakoś
nadrobić stracone kalorie. Kiedy wreszcie wywołano jego zamówienie, dostrzegł
coś w jednym z okien.
- Akurat dziś – szepnął w irytacji – też
ma wyczucie czasu.
Talisha znalazła go szybciej niż się
spodziewał. Ostatnio bawił się z nią w kotka i w myszkę. Dziś niestety było
inaczej. Udał, że jej nie zauważył. W miejscu publicznym nie mogła nic mu
zrobić. Tym bardziej, że w restauracji umieszczono monitoring. Usiadł w
najbardziej widocznym miejscu i bez pośpiechu zaczął pałaszować hamburgera z frytkami.
Jeśli czeka go walka, to lepiej nie wszczynać jej z pustym żołądkiem.
- Czego? – Odebrał wibrujący w kieszeni
telefon.
- Cóż za niemiłe powitanie – poskarżyła
się z wyrzutem – ile jeszcze każesz mi czekać Allenie?
- Do usranej śmierci – mruknął siorbiąc
colę przez słomkę – nie mam jakoś ochoty na dzisiejsze spotkanie. Wróć kiedyś,
może trafisz w dobry moment.
- Pogrywasz sobie ze mną szczeniaku? –
Syknęła jadowicie. – Mam dość tej zabawy w ciuciubabkę.
- Gówno mnie to obchodzi – odstawił
pusty kubek po napoju – mnie olewają non stop, więc ja mogę to zrobić z tobą
ciociu.
- Masz jaja – zaśmiała się złośliwie –
wyjdź, to porozmawiamy w cztery oczy.
- Może i jestem szczeniakiem, ale
jeszcze nie oszalałem – wyśmiał ją kończąc połączenie – Czas się ewakuować.
Ruszył w stronę łazienek, by zmylić
obserwującą go Talishę. Następnie skręcił w przejście dla pracowników i
przemknął się przez kuchnię do tylnego wyjścia. Jak podejrzewał, ciotka
zorientowała się niemal natychmiast. Czekała na niego w jedynym miejscu, w
którym miał okazję się wymknąć.
- Chciałeś mnie przechytrzyć? – Zadrwiła
celując do niego z niewielkiego rewolweru. Na jego niekorzyść działała
lokalizacja ciemnego zaułku. – Nu, nu, nu Allenie.
- No i? – Sarknął w dąsie. Jakoś takim
gadaniem działała mu na nerwy, tym bardziej, że miał kiepski nastrój. –
Oszczędź sobie tych bezsensownych gadek i strzel, czy co tam chcesz zrobić. Po
prostu miejmy to za sobą.
- Zły dzionek? – Odgadła chowając broń
do kabury na biodrze. – Znam ten stan aż za dobrze.
- Podejrzewam, że tak – westchnął
rozkładając ręce – wygrałaś naszą grę.
- To było wiadome już z góry – odparła z
satysfakcją patrząc jak usiłuje znaleźć inne wyjście. Drzwi do restauracji
zostały zamknięte, więc musiał czuć się przypartym do muru. Uwielbiała
obserwować takie ptaszki na uwięzi. – Co teraz zrobisz Allenie?
- Chłopak wróci do domu – usłyszała za
sobą znajomy głos – kopę lat siostro.
- Kaspian – warknęła nienawistnie – masz
czelność pokazywać mi ten zdradliwy pysk?
- Nie zdradziłem ojca, a jedynie
wybrałem własną drogę – odpowiedział nie zrażony docinkami Talishy – Teraz
czuwam byś nie popełniła głupoty.
- Jedynie bawię się z siostrzeńcem –
udała niewinność – Zobacz jak świetnie się bawi.
- Wątpię – Kaspian zerknął na chłopca. –
Podejdź do mnie All.
- Po co? – Pomimo kłopotów jakoś nie
chciał wykonywać jakichkolwiek poleceń. – Ojciec cię przysłał?
- Nie musiał – domyślał się w jakim
nastroju musi być siostrzeniec, po tym jak wystawił go Albert – Słyszałem, że
odwołał wasz biwak.
- Pewnie cały Thanathos teraz huczy od
plotek – sapnął niezadowolony – Nie cierpią mnie. Nikt mnie nie znosi. Nawet
ojciec.
- Bzdury gadasz – spodziewał się, że do
tego dojdzie. Albert ponownie zaczął zaniedbywać syna na rzecz pracy. A teraz
jeszcze Talisha. – Może pojedziemy po Nicole i zrobimy wypad we trójkę?
- No nie wiem – zastanawiał się na głos.
Po tym jak wuj ostrzygł go na Luke'a Skywalkera, jakoś przestał mu całkowicie
ufać. – Dorośli ostatnio ciągle mnie rozczarowują.
- Nie tym razem – zapewniał
obezwładniając Talishę – Chodź.
- Łapy przy sobie bracie – szarpała się,
gdy Allen przechodził tuż obok niej – Obaj popamiętacie!
- Tak, tak – Kaspian puścił ją i pchnął
w głąb zaułku. Przed tym jednak zdołał ją błyskawicznie rozbroić. – Znam tę
twoją śpiewkę siostro.
Objął
ramieniem siostrzeńca i poprowadził do samochodu. Następnie odjechali spod
Macdonalda. Kiedy znaleźli się za miastem, wszczęła się rozmowa.
- Dlaczego All? – Spytał patrząc na
nastolatka z ukosa. – Rozumiem, że ostatnie przeżycia z moją siostrą były szokujące,
ale po kiego diabła pakujesz się w jej ręce?
- Nie wiem – wzruszył ramionami.
Odpowiedział zgodnie z prawdą. Sam nie rozumiał własnych poczynań. Jednak
chciał coś zrobić. Zmierzyć się ze strachem, który w nim wzbudziła. – Może z
ciekawości?
- To akurat w najmniejszym stopniu –
zauważył wahanie siostrzeńca. Podejrzewał co tak naprawdę nim kierowało. – Nie
musisz sprawdzać siły mierząc się z zagrożeniem śmierci. Talisha nie zawaha się
zabić ciebie, czy któreś z twojego rodzeństwa. On jest nieobliczalna i
zaślepiona żądzą zemsty na waszej matce.
- Ja tylko pomyślałem, że to będzie
łatwiejsze – próbował jakoś wyjaśnić to sobie i wujowi – Wszyscy mnie nie
znoszą. Pomyślałem, że tak będzie lepiej.
- Chciałeś zmierzyć własną siłę, a
zarazem w razie niepowodzenia umrzeć? – Upewniał się współczując chłopcu.
Rozumiał, że musiał przechodzić przez ciężki okres, ale to nie do końca
tłumaczyło jego głupotę. – Masz już siedemnaście lat, a postępujesz jak
piętnastolatek. Musisz dorosnąć, inaczej zginiesz w tym świecie. Tu nie ma
miejsca na zbuntowane dzieciaki.
- Nie wiem co robić – przyznał się do
zagubienia – ojciec mnie olewa, a matki nie chcę kłopotać własnymi problemami.
Ona nadal szuka Piotrka, a Talisha coś o nim wie.
- Masz mnie – podrzucił mu rozwiązanie –
może nie jestem Albertem, ale postaram się wesprzeć cię dobrą radą.
- Pomyślę o tym – odwrócił twarz w
stronę okna, tym samym uniemożliwiając Kaspianowi na odczytanie jego emocji.
Tylko on, ojciec i matka potrafili bezbłędnie odgadnąć jego prawdziwe uczucia,
niezależnie jak bardzo starał się je ukryć. To było problematyczne, dla dojrzewającego
nastolatka. – Powiesz ojcu?
- Niestety tak – potwierdził w skupieniu
– to było głupie, a za to należy ci się jakaś kara.
- Zrobi ze mnie więźnia – jęknął zmartwiony
– znowu utknę na tym zadupiu.
- To zadupie jest twoim domem – uśmiechnął
się pod nosem, słysząc narzekań chłopca. To przywoływało wspomnienia z jego młodości.
Raczej każdy przechodzi przez ten etap życia jak bunt. – Teraz ci przeszkadza jego
lokalizacja, ale z czasem znajdziesz tego dobre strony.
- Chyba kpisz – stęknął załamany – chyba
za sto lat.
- A jednak chcesz żyć ponad sto lat – zaśmiał
się łapiąc go za słówko – czyli nie muszę się martwić, że znów dobrowolnie pójdziesz
do Talishy.
Allena zatkało, co jednocześnie kończyło
ich rozmowę. Dalszą drogę pokonali w milczeniu. Kiedy dotarli do domu, czekał na
nich Albert. Oczywiście działanie syna nie spotkało się z jego aprobatą i zgodnie
z przewidywaniami ceną za to był szlaban. Niepocieszony nastolatek w złości trzasnął
drzwiami swojego pokoju tym samym wieńcząc kiepski dzień.
*
Był zirytowany. Miał dość siedzenia w
domu, ale ojciec zarządził niezrozumiały areszt domowy. Zamknięty w pokoju
próbował poczytać jakąś na oślep wyciągniętą z półki książkę, ale za grosz mu
to nie szło. Był sobotni wieczór, a on ślęczał w domu na jakimś odludziu. Można
oszaleć! Po ponownej nieudanej próbie czytania, rzucił książkę w kąt i podszedł
do okna.
- Koniec – otworzył okno i wyszedł na
dach. Powoli przeszedł na łagodniejszy spad i skoczył. – Cholera.
Pech chciał, że akurat nadjechał ojciec.
Nie mógł już cofnąć skoku i wylądował na masce czarnego Astona Martina. Przed
oczami miał groźnie wyglądającą minę właściciela wozu. Czy wszystko musiało iść
tak beznadziejnie? Akurat dzisiaj postanowił wrócić na czas.
- Allen! – Ryknął Albert wysiadając z
wozu. – Gdzie?
- Do kina? – Spróbował niewinnie
schodząc z maski samochodu. Wstępnie szacował straty i nie wyglądał to
najlepiej. – Wiesz, sobota, wieczór.
- Masz areszt domowy! – Wściekłość ojca
wcale nie malała. – Marsz do domu!
- Ale … – zaczął jednak urwał na samym
początku. To nie miało sensu. Korciło go by uciec i mieć wszystko w głębokim
poszanowaniu, ale nic tym by nie wskórał. Stosunki z ojcem i tak były dość
ostre i wolał nie dolewać oliwy do ognia. W dodatku przysporzyłby problemów
Kaspianowi, który nadal przebywał w domu. – Nieważne.
Z miną skazańca wrócił do domu. Ojciec
szedł tuż za nim. Kiedy chłopiec zawahał się na werandzie, ten pomógł mu podjąć
odpowiednią decyzję wpychając do środka przez otwarte drzwi.
- Co masz na swoje usprawiedliwienie? –
Albert na siłę posadził syna na sofie w salonie. – All!
- Nic – wzruszył ramionami. Kaspian
nawet nie wyszedł z kuchni, usuwając się z pola rażenia. – Chciałem się trochę
rozerwać. Mam dość siedzenia w tym domu.
- Czyżby? – Blondyn srogo spoglądał na
nastolatka. – Jesteś ostatnio nieznośny.
- A dziwisz mi się? – Wezbrała w nim
złość. – Trzymasz mnie na tym zadupiu jak jakiegoś więźnia. Ograniczasz moją
wolność! Odebrałeś nawet przyznane misje! Czasem myślę, że wolisz ten cholerny
samochód ode mnie. Jak tak ma wyglądać moje życie, to żałuję, że przeżyłem
spotkanie z ciotką!
- Uspokój się – złapał Allena za
ramiona, jednak mu się wyrwał. Miał łzy wściekłości w oczach. – To dla twojego
dobra.
- Zabij mnie – wycedził przez zęby
gniewnie łypiąc na ojca – wówczas uznam, ze robisz coś dla mojego dobra.
Przestanę się męczyć i cię uwolnię.
- Len – przytulił go do siebie pomimo
sprzeciwów i szamotaniny. Po chwili zaprzestał walki i wybuchnął płaczem.
Przepełniła się czara jego młodzieńczej frustracji. – Musisz nauczyć się
panować nad gniewem synku. To dlatego cię tu trzymam. Przez te twoje wybuchy
złości ucierpiało zbyt wielu młodzików w organizacji. Mam wobec ciebie pewne
plany, ale przed tym musisz nad sobą zapanować.
- Plany? – Zdumiony spojrzał w oczy
Alberta. – Jakie?
- Chcę byś stanął przy mnie w
Thanathosie – oznajmił łagodnie – jednakże ta pozycja przeznaczona jest dla
osób poważnych, a nie dla zbuntowanych dzieciaków. To wiąże się z dużą
odpowiedzialnością.
- Aż tak mi ufasz? – Nie wierzył w słowa
ojca. – Ciągle cię zawodzę.
- To konsekwencje moich błędów w
wychowaniu – oznajmił mierzwiąc mu włosy – w ten sposób będę cię mieć zawsze
przy sobie i może poprawią się trochę nasze więzi. Co o tym myślisz?
- Daj mi czas – mruknął zdezorientowany
– nie wiem co powiedzieć.
- Rozumiem – uśmiechnął się widząc
zmieszanie syna – zaczekam tak długo jak trzeba.
- Dziękuję – spuścił zawstydzony wzrok.
- Jadłeś kolację? – Spytał
nieoczekiwanie. – Umieram z głodu.
- Nie – przyznał zezując na kuchnię –
wujek coś upichcił.
- Chodź – pociągnął chłopca do kuchni –
Co nam zaserwujesz Kaspianie?
- Grzanki z serem i pomidorem – postawił
im pod nosy talerze z jedzeniem – wreszcie doszliście do porozumienia.
- Najwidoczniej – rzucił Albert przeżuwając
kawałek grzanki – czas pokaże.
- To zrozumiałe – napił się soku
jabłkowego – jedz All. Nadal rośniesz, a funkcja prawej ręki lidera organizacji
to nie lada propozycja.
- Wiem – wepchnął do buzi połowę grzanki
by uniknąć odpowiedzi. Nadal tkwił w szoku. Nigdy by nie pomyślał, że ojciec
zaproponuje mu coś takiego. Czy to znaczyło, że w jego oczach dojrzał na tyle
by mu ufać w takim stopniu? Musiał zgodzić się ze starszymi. Czas pokaże.
A to mój domowy nadzorca ^^
Ona paczy na mnie i pilnuje bym za długo nie siedziała przy lapku :D
[1] Faux pas
- gafa