Hej ludziska ^^
Wstawiam nowy rozdział i mam nadzieję, że nie zawiera zbyt wiele błędów i literówek. Wiecie nie jestem u siebie i nie mam przy sobie mojego lapka, więc przejrzę tę notkę dokładniej dopiero po powrocie do domu, czyli za jakieś dwa tygodnie ^^; Po prostu tak mam, że wolę pisać i sprawdzać teksty u siebie. W razie dostrzeżenia jakichkolwiek nieścisłości walcie śmiało ^^ Komentarze są mile widziane ^^ Taki szczegół, że napędzają moją wenę jak marchewka na kiju osła :P Wniosek jest chyba jasny ^^
Pozdrawiam i zapraszam do lektury ^^
Świtało, gdy wjechali na teren posesji
Murdochów. Zostawili Dantego u Rose, by mieć pewność, że nie pójdzie za nimi.
To była sprawa rodzinna i choć Sicarius uważał się za jej członka w tej chwili
nie mógł uczestniczyć. Wysiedli z wozu wcześniej zarzucając na głowy kaptury
swoich oliwkowych bluz, które kupili w jakimś przydrożnym ciucholandzie.
- Ojciec pewnie urwie mi jaja –
westchnął Allen zezując na brata – pewnie teraz wyżywa się na podwładnych
Thanathosa.
- Jak to zrobi to zadzwoń – zachichotał
rozbawiony stwierdzeniem brata – chętnie posłucham jak śpiewasz falsetem.
- Żebyś ty zaraz nim nie śpiewał –
zaśmiał się prztykając go w czoło – jesteś mi dłużny.
- Wiem – odparł poważnie. Nie lubił mieć
długów u innych. – Z pewnością to spłacę.
- Wiem – przyznał w lekkim uśmiechu –
jesteś moim bratem.
- Ta – sapnął patrząc z nostalgią na
budynek przed nimi – nigdy nie cierpiałem tu przyjeżdżać.
- Teraz zrobiłeś to z własnej woli –
zauważył All poklepując go po ramieniu – to świadczy, że dorastasz.
- A zasadzić ci kopa w zad? – Syknął w
reakcji na ten złośliwy żarcik – To będzie dowód, że się mylisz.
- Na żartach się nie znasz – wzruszył
ramionami unikając kuksańca w bok – cały ty.
- Znam się – obruszył się robiąc
klasyczny dzióbek – po prostu ten był słabym sucharem.
- Osz ty – błyskawicznie zaatakował
młodszego brata przyduszając go przedramieniem – a co powiesz na to?
- To jawna napaść – zakrztusił się lekko
zaskoczony – poddaję się, wygrałeś.
- Się wie – od razu go puścił
zadowolony. Już dawno zauważył, że brak mu czujności. Takimi, drobnymi atakami,
chciał wyostrzyć u niego tę cechę. To przydatna umiejętność podczas walki. –
Pamiętaj, miej oczy dookoła głowy. Nigdy nie wiadomo kim okaże się być wróg, a
wierz mi, Kronos ma niepozornych członków.
- Rozumiem – pocierał obolały kark i
szyję – dzięki za wskazówkę, choć mógłbyś tylko użyć słów.
- Czyn bardziej wejdzie ci w pamięć –
oznajmił jak rasowy belfer – słowa szybko ulatują.
- Aha – mruknął wspinając się po
schodach rezydencji Murdochów – masz pokręcony punkt widzenia, jeśli chodzi o
udzielanie lekcji.
- Myślisz, że tak bez niczego wydadzą
nam siorkę? – Miał pewne wątpliwości co do postępowania Murdochów, ale nie znał
ich w takim stopniu jak Piotrek.
- Edward ma interes do mnie, nie do was.
– Odpowiedział w zamyśleniu.
- Rozumiem – zastanawiał się, dlaczego
czuje taki spokój? Kiedy byli razem, zawsze to czuł. Czy to właśnie ta siła, o
której opowiadała mu matka? – Zdaję się na ciebie.
- Dzięki – obdarzył go ciepłym uśmiechem
– Mam nadzieję, że wytrzymasz w tym postanowieniu. Zaraz wkroczymy do jaskini
lwa.
* * *
Kamil otworzył oczy. Leżał w pokoju i w
milczeniu nasłuchiwał odgłosów domu. Piotrek z Allenem i Dante wyruszyli w środku
nocy. Zgodził się tu zostać, pomimo wielu wątpliwości. Jakoś fakt, że jadą do
Murdochów wpłynął na tę decyzję. Nie lubił Edwarda, czego zresztą nie ukrywał.
Piotrek obiecał, że po niego wróci. A to zapewnienie w zupełności mu
wystarczało.
- Tu jestem bezpieczny – wyszeptał
patrząc w sufit. Nagle zamknął oczy wspominając odleglejsze czasy. Ciepło
tulących go ramion i spokojny głos, który zapewniał, że nic mu nie grozi. Tak
mu tego brakowało. – Tęsknię mamo.
- Gdzie oni są? – Usłyszał stłumiony
krzyk Alberta. Mężczyzna właśnie wrócił z Thanathosa i od razu odkrył braku
trzech osób. Wystraszona Rubi wskoczyła na brzuch nastolatka i wygodnie się na
nim ułożyła. – Raven! Kaspian!
- To będzie długi dzień – westchnął
chłopiec delikatnie gładząc futro kotki – jest kwestią czasu, gdy się domyśli,
że coś wiemy.
* * *
Kroczył długim korytarzem o słabym
oświetleniu. No cóż, tak bywało w takich miejscach. Stary tunel metra, który
przekształcono w jedną z kryjówek Kronosa należał do starych nor. Szedł bez
wahania strzelając do ruchomych celów. Tutaj panowała jedna zasada: Zabij albo zabiją ciebie. To nie
podlegało dyskusji.
- Jak śmiesz nas atakować? – Wykrzyczał
pytanie jeden z najemników Kronosa. – Wiesz z kim masz do czynienia głupcze?
- Wiem, lecz ty nie wiesz – mruknął
pociągając za spust. Kula przeszyła czaszkę pomiędzy oczami najemnika. – I kto
tu okazał się być głupcem?
- Dymitr – usłyszał za sobą znajomy
głos, gdy się obejrzał od razu go zobaczył. Brązowe włosy sięgały już tych
drobnych ramion skrywanych pod czarnym prochowcem. – kopę lat przyjacielu.
- Tak – posłał mu uśmiech, gdy ten
strzelił. Kula świsnęła koło jego twarzy zabijając kolejnego najemnika. – Jak
widzę dajesz sobie radę.
- Właśnie spłaciłem jeden dług – odparł
patrząc na niego tymi szarymi oczyma – pozostał jeszcze jeden.
- Przed czym uciekasz Lu? – Zmrużył oczy
dostrzegając niepewność. – To miejsce to ostateczność.
- Masz rację – spojrzał w ziemię – Ojciec
wezwał Edmunda.
- Rozumiem – współczuł chłopakowi. Od
urodzenia traktowano go jak piąte koło u wozu, a teraz jeszcze ta sprawa z
wojną. – A Tal?
- Ojciec oddał ją w jego łapy –
odpowiedział automatycznie łapiąc za pozostałość drugiej ręki, której pozbawiła
go siostra. – Szaleje, co może się źle skończyć.
- Co zamierzasz? – Spytał widząc ból w
jego szarych oczach.
- Ostrzegłem już Kaspiana, a teraz
próbuję się gdzieś zaszyć – poinformował go w lekkim wahaniu – tę kryjówkę mogę
już wykluczyć.
- Inne należące do Kronosa również –
oświadczył zestrzelając kolejnych dwóch przeciwników – ukryj się tam, gdzie
nikt by nie podejrzewał.
- Dzięki za radę – szepnął zarzucając na
głowę kaptur – sądzisz, że kościół to dobre miejsce?
- Z pewnością – odparł z powagą w
głosie. Ludwik zwykle stronił od duchowieństwa i nim gardził. To miejsce z
pewnością było dobrym schronieniem. – Bądź zdrów.
- Ty również – rzucił przez ramię – masz
już dla kogo żyć.
- Ta – chwilę patrzył jak ten znika w
ciemności. Jego słowa mocno w niego trafiły. Miał rację, teraz ktoś na niego
czeka.
* * *
Dochodziła dziewiąta, gdy postanowili
zakłócić porządek dnia Murdochów. Od chwili przybycia cierpliwie czekali na
odpowiedni moment.
- Jesteś wkurzająco przyzwoity –
zarzucił mu Allen zeskakując z poręczy schodów – Przez to ślęczeliśmy tu kilka
godzin.
- Tak, wiem – sapnął równie zmęczony
czekaniem, ale nie mógł popełnić jakiegokolwiek błędu. Inaczej Edward nie
pozwoli zabrać stąd Nicole. – Czasem trzeba się poświęcić dla dobra strategii.
- Niech ci będzie – przeciągnął się
próbując rozruszać zesztywniałe mięśnie – mam tylko nadzieję, że wiesz co
robisz.
- Też mam taką nadzieję – wyszeptał
ukrywając przeciągłe ziewnięcie – no nic, ruszamy.
- Nareszcie – podszedł do niego i szybko
się z nim zrównał.
Piotrek złapał mosiężną kołatkę i kilka
razy zastukał nią w drzwi. Nie do końca rozumiał dlaczego ten relikt
zamierzchłych czasów nadal tkwił w drzwiach, zamiast porządnego dzwonka, ale
długo nad tym nie myślał. Po dłuższej chwili otworzył im stary majordomus.
- Panicz Piotr – przywitał go uprzejmie
się skłaniając, po czym rzucił nieufne spojrzenie drugiemu przybyszowi – i?
- To mój brat Allen – poinformował go
Piotrek obdarzając ciepłym uśmiechem – Chciałbym spotkać się z Edwardem.
- Pan obecnie spożywa śniadanie wraz z
resztą członków rodziny – oznajmił starzec wpuszczając gości do środka – Tak
nagle postanowił nas panicz odwiedzić.
- Wiem, że powinienem się przed tym
zaanonsować Edwinie – odparł spokojnie, choć w środku czuł lekki niepokój –
niestety ostatnio mam dość napięty harmonogram zajęć.
- Rozumiem – majordomus skłonił się
grzecznie informując tym samym o swoim odejściu – pozwoli panicz, że zawiadomię
pana.
- Nie spesz się Edwinie – rzucił
łagodnie – niech spokojnie zje śniadanie.
- Olał cię – zaśmiał się cicho Allen,
gdy starzec spiesznie opuścił holl – jak pies gnający do swego pana.
- Nie w tym rzecz – jęknął nerwowo
rozglądając się po holu – tu raczej chodzi byśmy dołączyli do posiłku.
- Żartujesz – zdębiał nieprzyzwyczajony
do takich okoliczności – ale, że tak ze wszystkimi?
- Nom – wyszczerzył się jak dzieciak by
po chwili zmarkotnieć – sądziłem, że już będzie po śniadaniu. Widocznie Edward
przesunął porę na nieco późniejszą.
- Czyli dlatego ten dziadzio tak szybko
się zmył – zauważył All mrużąc oczy – szczwany lis nie dał ci możliwości
odpowiedzi.
- Właśnie – westchnął ponury – Edwin za
dobrze mnie zna.
- Miałem być grzeczny, a już mną nosi –
mruknął zaciskając pięści – zwiodłeś mnie braciszku.
- Choć jeden raz – zachichotał
rozbawiony miną brata – Obiecałeś, więc teraz nie marudź.
- Cholerny wąż z ciebie – zarzucił mu w
irytacji, choć po trosze podziwiał go za ten manewr – Sicarius słusznie nazywa
cię chochlikiem.
- Tu nazywamy go Skrzatem – usłyszeli za
sobą głos Edwarda – Oczywiście zjecie z nami śniadanie.
- To dlatego pofatygowałeś się po nas
osobiście – stwierdził Piotrek w lekkim uśmieszku – Cały ty.
- Też się cieszę, że cię widzę –
odpowiedział podobnym uśmieszkiem blondyn – nie sądziłem, że przyprowadzisz
brata.
- Przyjechałem po Nicole – rzucił
ozięble All.
- Tak przypuszczałem – zmrużył błękitne
oczy pokazując gościom, w czyim znajdują się domu – a teraz chodźmy.
- Nie wiem czy to dobry pomysł Edwardzie
– Piotrek był pełen wątpliwości. Jakoś nie miał ochoty wystawić się na ostrzał
chłodnych spojrzeń reszty Murdochów.
- Po twojej bladości widać, że jesteś
dość słaby – ocenił go blondyn, a chwilowe poczucie winy Allena utwierdziło go
w tym przekonaniu. – Wiesz jakie są zasady.
- Idziemy – tym razem odezwał się
brązowowłosy. Spostrzeżenie Murdocha skłoniło go do jednorazowej współpracy. –
Nic jeszcze nie jadłeś.
- I ty brudasie przeciwko mnie? – Jęknął
dobrze wiedząc do czego pije jego brat. Może i nie miał na to ochoty, ale
odpuścił. – Ok. Idziemy.
Ruszyli za Edwardem do jadalni. Kiedy
tam wkroczyli, wszystkie spojrzenia niemal jednocześnie przeszyły ich na
wskroś. Nawet Allen czuł bijący od nich chłód. Tylko dwa z nich były ciepłe.
Zajęli miejsca przy stole, gdzie przyszykowano dla nich nakrycia. Po chwili
służąca przyniosła im talerze z sałatką owocową i omletem.
- Smacznego – rzucił im Edward zajmując
swoje miejsce u szczytu stołu.
- Życzy firma „Udław się” – dopowiedział
szeptem All czując gulę w gardle. – A ja narzekałem na ojca.
- Zamknij się – mruknął pod nosem
Piotrek szczypiąc brata w bok – Jeszcze ktoś usłyszy i mogiła.
- A co? Też tak myślisz. – Zgromił go
pełnym wyrzutu spojrzeniem. – Lepsza atmosfera panuje na ponurej stypie.
- Koniec tematu – skończył czując na
sobie przenikliwe spojrzenie siedzącej najbliżej ciotki. – Jedz.
Po kwadransie śniadaniowej udręki z
niejaką ulgą opuścili jadalnię. Piotrek martwił się czekającą go rozmową z
Edwardem, jednak rozegnał wątpliwości, bo pędziła ku nim Nicki w towarzystwie
Joli.
- Jesteście – wtuliła się najpierw w
starszego potem w młodszego brata, po czym zdzieliła obu z liścia – Narażacie
się!
- I tak niedługo jadę do babci –
stwierdził Piotrek pocierając obolały policzek – jędza z ciebie.
- Zasłużyłeś – odparła w złości – Po
kiego dałeś się porwać Talishy? To primo, a secundo: W dodatku wkurzyłeś
dziadka!
- To nie ja – bronił się zmieszany
wskazując brata – tylko on.
- W tym mogę się zgodzić – przyznał All
spokojnie – był ze mną Kaspian.
- To wszystko wyjaśnia – jęknęła
zmartwiona – Avis już działa.
- Tak też myślałem – Piotrek spojrzał na
milczącą Jolkę. – Jak się czujesz?
- Ni jak – odpowiedziała spuszczając
wzrok. Od razu wyczuł, że coś ją gnębi. – Znajdziesz później trochę czasu?
- Dla ciebie zawsze – przytulił ją
widząc, że tego potrzebuje – ale najpierw muszę porozmawiać z Edwardem.
* * *
Kaspian w milczeniu przygotowywał
posiłek dla Ivi i reszty domowników. Ciało automatycznie wykonywało wyuczone
ruchy przy krojeniu warzyw, zaś jego właściciel myślami był zupełnie w innym
miejscu. Martwił się o Lu. Tak wiele ryzykował wysyłając mu tę wiadomość.
- Edmund – mruknął wrzucając zawartość
deski do garnka – cholera.
- Pomóc panu? – Do kuchni wszedł Kamil.
Po minie było widać, że on również ma jakiś problem. – Mogę coś pokroić.
- Umyj marchewkę i pokrój – rzucił mu
dwa korzenie – tylko zrób to dokładnie.
- Ok. – Odetchnął z ulgą, znajdując
jakieś zajęcie. Wyprawa Piotra do Murdochów trochę go martwiła, choć bardziej
obawiał się starcia z Albertem, który nadal nie domyślił się gdzie podziali się
jego synowie. – Mam pokroić drobniej czy grubiej?
- Drobniej – odpowiedział Kaspaian
wyrwany z zamyślenia – Ivi wtedy nie będzie narzekać.
- Rozumiem – uśmiechnął się lekko
wspominając młodsze rodzeństwo – moja siostra też nie lubi marchewki, a brat
ciągle unika zieleniny.
- Jak dzisiejsza noc? – Spytał zezując
na nastolatka. – Spałeś dłużej.
- Proszki nieco pomagają – odparł
skupiając się na krojeniu – dziękuję za pomoc.
- To tylko chwilowa pociecha –
poinformował go poważnie – ale to już wiesz.
- Tak – westchnął na chwilę zawieszając
krojenie – nie chcę już nikogo martwić.
- Z tym problemem tak łatwo się nie
uporasz – zauważył doprawiając duszące się już inne warzywa – to też już wiesz,
prawda?
- Ta – skończył krojenie i odłożył nóż –
Jestem słaby, a raczej żałosny.
- Masz do tego prawo – oznajmił
zabierając pokrojoną marchewkę – nie wszyscy rodzą się silni i idealni. Do tego
dochodzi się latami ciężkich ćwiczeń i wyrzeczeniami. Czasem i poświęceniami.
- Rozumiem – mruknął przygnębiony
jeszcze bardziej – ja nie chcę nikogo poświęcać. Muszę stać się silniejszy.
- Masz siłę – zapewnił go mierzwiąc mu
włosy – tylko jeszcze jej nie dostrzegasz.
- Pójdę już – raptownie wstał odsuwając
się od mężczyzny – Wrócę do pokoju.
- Ty wiesz, gdzie są moi siostrzeńcy –
stwierdził mierząc go czujnym spojrzeniem – Pojechali po Nicole?
- Ja nic nie wiem – wycofał się i uciekł
z kuchni.
- Dzieci – sapnął wracając do gotowania
– tak łatwo je przejrzeć.
* * *
Wszedł do gabinetu, w którym czekał na
niego Edward. Para zimnych, niebieskich oczu śledziła każdy jego ruch. Dziwnie
było w tym miejscu bez Zygfryda, ale ta strata była konieczna dla dobra rodu
Murdoch. Zatrzymał się przy kominku, nad którym stało pewne zdjęcie. Byli na
nim on, Sara, Edward, Robert i Chris. Wszyscy się uśmiechali, jakby nic nie
zagrażało tej więzi. To była ich kwintesencja naiwności. Stare dzieje, do
których nie mógł powrócić.
- To zdjęcie – wycedził powstrzymując
się przed sięgnięciem po fotografię – nie, to już relikt.
- Tak to odbierasz – westchnął wstając z
fotela – to pamiątka, a zarazem symbol.
- Niby czego? – Prychnął z wyrzutem. – Naiwnej
wiary w więzy rodzinne? To było jedynie iluzją.
- Masz prawo tak myśleć – patrzył na
wyryty ból w tych zielonych oczach – Nie było ci łatwo.
- Nigdy nie jest łatwo – spuścił wzrok
chcąc ukryć prawdziwe emocje – nic o mnie nie wiesz, dlatego nie próbuj prawić
morałów.
- Wiesz kim jesteś, dlaczego to
utrudniasz? – Spytał źle pojmując intencje kasztanowłosego.
- Nic kurwa nie wiem! – Wybuchnął pełen
goryczy. – Nawet nie mam pojęcia kim tak naprawdę jestem. Próbuję to zrozumieć,
jakoś poskładać do kupy, ale prawda jest straszna. Nie pozwalacie mi umrzeć,
nie pozwalacie działać. Przez to jestem bezużyteczny.
- Eh – nie miał siły na tego dzieciaka.
Po prostu do niego podszedł i mocno przytulił. Tym gestem sprawił, że osłupiał.
– Nie taki diabeł straszny, co?
- Kopę lat – zaśmiał się zrezygnowany –
tak długo kazałeś na siebie czekać.
- Cierpliwość popłaca – dołączył do
niego uspokojony faktem, że ten się wyciszył – Trudno cię rozszyfrować. Tylko
Sara potrafiła robić to bezbłędnie.
- Jej już nie ma, ale ktoś inny jest w
tym równie dobry – odparł spokojnie – Wiesz kogo mam na myśli.
- Dante Sicariusa – wypowiedział imię
mężczyzny dość oschle – nie przepadam za tym gościem.
- I vice versa – sapnął lekko się
uśmiechając – Sicariusowie, Murdochowie i Conscientia nie za bardzo za sobą
przepadają.
- To prawda – przyznał mu rację
zdumiony, że wspomniał wymarły ród – Co chcesz mi powiedzieć?
- Zamierzam wskrzesić ród Conscientia –
oświadczył poważnie – wiesz co to oznacza.
- Wiem – pierwszy raz widział tak
zdeterminowanego Piotrka – Decyzję podjąłeś już przed Zgromadzeniem.
- Owszem – potwierdził łagodnie – ta
opcja jako jedyna pozwoli mi zatrzymać namiastkę obecnego życia. Więzy krwi to
nie wszystko. Przez tę krew jedynie cierpię. Wydano na mnie wyrok jeszcze zanim
przyszedłem na świat. Teraz trwa wojna, w której giną bliskie mi osoby.
- Do czego zmierzasz? – Spytał choć znał
już odpowiedź.
- Przyjechałem po Nicole, ponieważ jej
obecność może wydać na was podobny wyrok – patrzył na niego zmartwionym
wzrokiem, po czym zwrócił go na fotografię – Poznałem Talishę, ale dziadek
Gustaw jest stokroć gorszym przeciwnikiem. Swoim szaleństwem i bezlitością
dorównuje samemu diabłu. Teraz poluje na wszystkich, którzy ośmielili się mu
sprzeciwić.
- Nie doceniasz siły Murdochów –
zmierzwił mu włosy jak wtedy gdy był jeszcze małym chłopcem – potrafimy o
siebie zadbać.
- Możliwe – pokręcił przecząco głową –
jednak Kronos dysponuje ludźmi pozbawionymi skrupułów. Dziadek uknuł pewien
scenariusz śmierci mojej i Allena. To, co stało się z Nicole utwierdziło mnie w
przekonaniu, że ją pomija i traktuje jak coś zbędnego. Sam do końca tego nie
pojmuję i szczerze jestem przerażony.
- Czy ty aby nie wyolbrzymiasz? – Zakpił
uważając wnioski kuzyna za dziecięce dyrdymały. – Nie wszystko kręci się wokół
ciebie.
- A myślisz, że do kurwy nędzy tego
chcę? – Wytknął mu w złości. – Myślisz, że chciałem zabić Kacpra? Błagałem,
żeby przestała i wreszcie ze mną skończyła, ale nie. Miała inne plany. Ta walka
ją bawiła, a później stałem się jej marionetką. Żałuję, że Dante z Allenem po
mnie przyszli. Może wtedy nie byłoby tej piekielnej wojny. Ciągle wracam do tej
myśli i wciąż wychodzi podobny wniosek.
- Zmieniłeś się, ale nieznacznie jeśli
chodzi o mój punkt widzenia – zauważył ukradkiem szykując pięść do ciosu –
wybacz, ale to konieczne.
- Co? – Nieświadomie dał się złapać na
ten trik. Słowa Edward odwróciły jego uwagę czego niemal natychmiast pożałował.
Pięść kuzyna celnie trafiła w splot słoneczny, pozbawiając go oddechu, a przez nadal
trwające osłabienie i przytomności.
- To naprawdę było konieczne – szepnął,
łapiąc nieprzytomnego Piotrka. Zdziwiła go jego waga. Wydawał się lżejszy niż
zapamiętał. – Przeniesiemy tę rozmowę w inne miejsce.
Spojrzał na zamknięte drzwi, przez które
wszedł do gabinetu Piotrek. Następnie wziął kuzyna na ręce i ruszył w stronę
kominka. Nacisnął jeden z kamieni, otwierając ukryte przejście. Tunel nie
należał do najczystszych, ale przez lata nikt go nie używał. Prowadził do
południowego skrzydła domu, gdzie znajdowały się pokoje służby, w tym jeden
zamknięty od środka. Tak zwana zakazana strefa.
- Chyba mam kolejne zadanie dla
znudzonej pokojóweczki – zachichotał pod nosem wspominając córkę Klary. Kichnął
kilka razy nim dotarli do celu. Kiedy tak się stało, ułożył nieprzytomnego
kuzyna na jednej z sof. Podszedł do barku i nalał sobie solidną porcję whisky z
dużą ilością lodu. Usiadł w skórzanym fotelu i czekał.
* * *
Jola, Nicole i Chris uzbrojeni w słuch, stali
pod drzwiami gabinetu Edwarda. Obserwował ich Allen oparty o przeciwległą
ścianę. Ręce założył na piersi i czekał. Coś mu nie pasowało. Instynkt
podpowiadał mu, że powinien wejść tam razem z bratem. Niestety ten osioł uparł
się, że porozmawia z kuzynem sam.
- I co widzisz? – Spytała cicho Nicole
szturchając przyklejonego do dziurki od klucza Chrisa. Chłopak pokręcił
przecząco głową. – Nic?
- Właśnie – westchnął jednocześnie się
prostując – coś zasłania widok.
- Pewnie klucz młotku – prychnął
znudzony czekaniem All – To trwa stanowczo za długo.
- Edward coś gada – wtrąciła szeptem
Jolka – to dość dziwne.
- Jak dziwne? – Zaciekawiony spojrzał na
nią niebiesko-zielonymi oczami. – Wyjaśnij.
- To jakieś pierdoły – mruknęła zła, że
potraktował ją jak smarkulę – Dziwne jest to, że Piotrek tego pokornie słucha.
- Bo nie słucha – zirytowany podszedł do
drzwi i szarpnął za klamkę. Wszedł do pustego gabinetu. Na biurku stał dyktafon
z nagraną taśmą. – Cholera, wiedziałem.
* * *
Kamil wymknął się przez okno na dach. Od
strony północnej dom przysłaniały korony drzew i było mało prawdopodobne, że
zostanie szybko odkryty. Usiadł w cieniu i w ciszy wsłuchiwał się w śpiew
ptaków i śmiech Ivi zza domu. Dzień był
ciepły aczkolwiek rześki. Chłodny wiaterek omiatał jego twarz nieco dodając
otuchy.
- Idealna pogoda na pływanie – mruknął
przymykając oczy – ale jeszcze na to za wcześnie.
Nagłe poruszenie gałęzi sprawiło, że
podskoczył mu poziom adrenaliny. Wytężył zmysły i wpatrywał się w podejrzane
miejsce. Po chwili wyskoczyła stamtąd Rubi. Kotka przeciągnęła się leniwie i z
gracją ocierała się o nogi chłopca.
- Matko, Rubi – sapnął łapiąc zwierzaka
– Nie strasz mnie tak więcej. Myślałem, że odkryli moją lokalizację.
Kotka spojrzała z wyrzutem i prychnęła.
Zacięcie machając ogonem dała do zrozumienia, że nie podoba jej się jego sposób
trzymania.
- Już – uśmiechnął się sadowiąc ją sobie
na kolanach – Teraz lepiej?
Mruczała, jednak ogon nadal był w lekkim
ruchu. Zignorował jej humorek i zaczął delikatnie drapać ją za uszkiem. To
przesądziło sprawę i zakopało topór wojenny.
- Pewnie tęsknisz za Piotrkiem –
wyszeptał obserwując przysypiającą kotkę – ta wojna to poważna sprawa.
Myślami wrócił do wcześniejszych
rozmyślań. Strach ponownie zaczął pełznąć pod jego skórą tworząc czarne
scenariusze. Obawiał się, że coś pójdzie nie tak. Niby Piotrek go zapewniał, że
do niczego nie dojdzie, jednak jego umysł miał inne zdanie. Zdawał sobie
sprawę, że takie rozmyślanie do niczego nie prowadzi, ale nie potrafił tego
zatrzymać. To dlatego wolał siedzieć w ukryciu, niż dać się rozpracować
mieszkańcom tego domu.
- Teraz to z pewnością się nie wywinę –
jęknął wspominając świdrujące spojrzenie Alberta – ten gość jest przerażający.
* * *
Szalała dość pokaźna burza. Istne
urwanie chmury, ale to dobrze. Deszcz zmyje niepotrzebne ślady. Na szczęście
zdążył przejść najgorszy odcinek trasy nim zaczęło padać. Teraz pozostało
wspiąć się po kamiennej ścieżce na szczyt zalesionego wzgórza.
- Kamuflaż czasem bywa kłopotliwy – wysapał
nieco spowalniając. Struga deszczu zmniejszała jego widoczność, a to spory
problem. Deszcz jest dobrym sprzymierzeńcem, a zarazem wrogiem. – Po co tak się
poświęcam? A tak, dla dobra rudej.
Po kwadransie dotarł do celu. Stał przed
drewnianym domkiem, przed którym zaparkowano dwa wozy. Do podjazdu prowadziła
żużlowa droga, umiejscowiona po łagodniejszej stronie wzgórza.
- Czego tu szukasz Avis? – Usłyszał
zwalniany cyngiel zabezpieczenia rewolweru. Broń trzymała czarnowłosa
dziewczyna, wiekiem zbliżona do jego córki. – Szukasz śmierci?
- Wykapany ojciec – zaśmiał się
nieprzejęty bronią. Po chwili dołączyła do niego. – Wyrosłaś Alex.
- Oczywiście – prychnęła prowadząc go do
domu – więc co cię tu sprowadza?
- Mihail w domu? – Spytał rozglądając
się uważnie. – A Sonia?
- Oboje są w jadalni – odpowiedziała, a
na dowód tego z pomieszczenia wyszedł jej ojciec – Mamy gościa.
- Dimitri – przywitał go barczysty
mężczyzna z ogromną szramą przecinającą połowę jego twarzy – kopę lat
przyjacielu.
- Witaj Mihail – uśmiechnął się ciepło –
widzę, że konflikt do was nie dotarł.
- Jaki konflikt? – Z jadalni wyszła
Sonia. Miała krótko przystrzyżone, jasne włosy. – Dopiero dzisiaj wróciliśmy z
Kabulu.
- Rozumiem – westchnął przeczesując
mokre od deszczu włosy – Czyli nic nie wiecie.
- Mów – ponaglał go przyjaciel mierząc
czujnym, stalowym spojrzeniem – złe wieści?
- Najgorsze – wyrzucił z siebie ponurym
tonem – Kronos wypowiedział wojnę wszystkim opozycjonistom.
-
Czyli jednak – zamyśliła się Sonia – Dobrze, że nas ostrzegłeś.
- To nie wszystko – spojrzał na kobietę
nieodgadnionym wzrokiem – Gustaw sprowadził Edmunda.
- Wywlókł najlepszego mięsożercę z
podziemi – skomentował Mihail – kto jest zwierzyną?
- Dzieci Blanki i Kaspian – oznajmił
spokojnie – plus wszyscy ci, którzy sprzeciwili się jego woli.
- Łapiemy się w tym bonusie – zaśmiała
się Alex – choć nie podoba mi się rola zwierzyny.
- Ciebie też wzięli na celownik –
zauważył Mihail – co przeskrobałeś?
- Można powiedzieć, że wreszcie dorosłem
– odparł nieco zawstydzony – mam córkę. Pech chciał, że przyjaźni się z
młodszym synem Blanki i czuje miętę do tego starszego.
- To nieciekawie – przyznał mu rację –
to nasz samotnik wreszcie zdobył się na odwagę i poznał córkę.
- Nie drwij z niego – Sonia zganiła męża
i posłała gościowi ciepłe spojrzenie – dogadujecie się?
- Nie jest łatwo – stęknął zmęczony –
wiem tylko, że muszę ją chronić.
- Prawidłowo – pochwaliła go zerkając na
córkę – przedstaw nam ją kiedyś. Jestem ciekawa jak bardzo przypomina Klarę.
- Przypomina ją bardziej niż mnie –
uśmiechnął się wspominając humorki córki – Jest temperamentna i jeszcze
dziecinna.
- Ile szańców zlikwidowałeś? – Spytał
nagle Mihail. – Znam cię i wiem, że nie siedziałeś bezczynnie.
- Pięć – rzucił wpatrując się w oczy
przyjaciela – wchodzisz w to?
- Oczywiście – zgodził się bez cienia
wątpliwości – wreszcie mam okazję pomścić brata i siostrę Sonii, jak również
naszego syna.
Podszedł do barku by po chwili wrócić z
flaszką wódki. Avis nie potrzebował zaproszenia. Coś mocniejszego znieczuli jego
ciało i choć przez moment pozwoli zapomnieć o zmęczeniu.
- Za pomyślne łowy – stuknął swoją o
szklankę przyjaciela, po czym jednym haustem pochłonął jej zawartość. Płyn
palił w gardło, ale to miły ból. Dawno nie pił tak mocnego trunku. Wreszcie
znalazł dobrego sprzymierzeńca do ochrony nieznośnej latorośli. Ta myśl go
zadowalała. Na ten czas oczywiście.
* * *
Otworzył oczy i ze zdumieniem wpatrywał
się w znajomy żyrandol. Widział go raz w dzieciństwie, gdy przypadkiem znalazł
ukryte przejście w salonie. To wspomnienie było takie nostalgiczne i
groteskowe.
- Byłeś nieprzytomny dłużej niż się
spodziewałem – Edward pokręcił szklanką z whisky dźwięcząc lodem – Masz
zaskakująco słabe ciało. To dziwne, że zdołałeś przetrwać w tym świecie całe
dwadzieścia pięć lat.
- Zabawne, nieprawdaż – zaśmiał się
gorzko – zadaję sobie to pytanie każdego ranka, gdy patrzę w lustro.
- Kiedyś spytałem Zygfryda, dlaczego tak
bardzo cię ściga – oświadczył popijając alkohol – Stwierdził, że jak cię
bardziej przycisnę, to znajdę odpowiedź. Miał rację.
- Czyżby? – Sarknął siadając na sofie. –
Oświeć mnie, jeśli łaska.
- Właśnie, masz cięty język – uśmiechnął
się i wzniósł niemy toast – słabe ciało i silnego ducha. Wszystko okraszone
sporą ilością charyzmy. Przyciągasz do siebie ludzi kuzynku. Nigdy nie byłem za
tym by wołać na ciebie „skrzat”. Do ciebie pasuje „elf”.
- Elf?! – Był w szoku.
- Takie małe gówno co lata i świeci –
wyjaśnił drwiąco pociągając kolejny łyk alkoholu.
- Wiem co to jest – zirytował się
słysząc takie wyjaśnienie – nie jestem już dzieckiem.
- I mocno nad tym ubolewam – westchnął
smętnie odstawiając szklankę – Popełniałem wiele błędów. Jednym z nich było
obwinianie ciebie za rozpad rodziny. Z czasem pojąłem, że wina leży po stronie
ojca. Niestety zrozumiałem to zbyt późno.
- Doprawdy – zaśmiał się w rezygnacji –
Zgromadzenie otworzyło do końca twoje oczy. Moje zresztą również. Po co mnie tu
przyciągnąłeś?
- Ten pokój był twoją oazą – wyjaśnił
spokojnie – w dzieciństwie często gdzieś znikałeś. Dopiero Robert odkrył gdzie.
Pomyślałem, że tu się bardziej otworzysz, ale jak widać dałem się ponieść
głupiej naiwności.
- Chciałeś też się pozbyć świadków –
zauważył rozbawiony zachowaniem kuzyna – To nawet miły gest, że chciałeś
zapewnić mi nieco prywatności.
- To cię aż tak bawi? – Podniósł jedną
brew.
- A nie powinno? – Udał ucieleśnienie
niewinności. – W sumie, po tym co przeszedłem nie powinno mnie już nic
zaskakiwać, a jednak…
- Tak, wiem – sapnął opadając na oparcie
fotela – czyżbym się starzał?
- Każdy podlega działaniu czasu –
wzruszył ramionami – nikt nie ucieknie przed tym procesem.
- Tak, czas zaskakuje – odparł w
zamyśleniu – nigdy bym nie pomyślał, że staniesz się dziwką Sicariusa.
- Dziwką? – Zdziwił się tym określeniem.
Jednak zmusiło go do przemyśleń. – Nie, nie do końca. Ja po prostu go kocham.
- Kochasz – powtórzył z niesmakiem –
dajesz się pieprzyć facetowi i usprawiedliwiasz ten fakt słowem „kocham”.
Sądziłem, że stać cię na więcej.
- Poruszasz moje prywatne sprawy –
ostrzegł go z mrocznym spojrzeniem – ja nie wkraczam w granice twojego.
- To racja – był zauroczony mrokiem
tkwiącym w tych zielonych oczach. Teraz do końca zrozumiał odpowiedź stryja. –
Intrygujesz mnie coraz bardziej.
- Nie kumam was ludzie – rozłożył ręce
bezsilny – im bardziej próbuję się odizolować, tym bardziej lgniecie do mnie
jak ćmy do ognia. To grozi poparzeniem, a zwłaszcza teraz, gdy trwa konflikt z
Kronosem.
- Wydoroślałeś – pochwalił go posyłając
szczery uśmiech – Przez te wszystkie lata nabyłeś doświadczenia i dojrzałością
prześcignąłeś Chrisa i Jolantę. Teraz już wiem, że potrafisz o siebie zadbać.
- To nie do końca prawda – zaprzeczył
cicho – Nadal muszę prosić o pomoc innych.
- To właśnie dowodzi, że dorosłeś –
zaśmiał się serdecznie – Kiedyś starałeś się zmagać z problemami samodzielnie.
Teraz, choć robisz to nieudolnie, prosisz o pomoc.
- Rozgryzłeś mnie – przymknął na chwilę
oczy – życie jest najlepszym nauczycielem. Nieraz dało mi w kość, nawet wtedy
gdy chciałem z niego zrezygnować.
- Ale nadal masz wątpliwości –
stwierdził poważnie – to dowodzi, że jesteś głupkiem.
- Waham się – przyznał lekko dotknięty –
ale dlaczego głupkiem?
- Tylko głupiec rezygnuje z życia, gdy
ma wokoło tylu kochających ludzi – oznajmił wspominając kłótnię z Sarą. Wtedy
przytoczyła mu te same słowa. – To usłyszałem po próbie samobójstwa.
- Ty?! – Był w szoku. Nigdy by nie
podejrzewał, że Edward targnąłby się na życie. – Czemu?
- Byłem nastolatkiem i od razu wrzucono
mnie na głęboką wodę – opowiadał z dozą zdystansowania – Rozdzielono mnie z
rodzeństwem i wysłano do szkoły wojskowej w obcym kraju. Ledwie znałem język, a
musiałem żyć z ludźmi, których nie znałem. Tęskniłem, a zamiast pocieszenia
dostałem naganę. Gdy pierwszy raz zabiłem, straciłem poczucie własnej tożsamości.
To było jak opętanie, a śmierć wydawała się być dobrym rozwiązaniem.
- Rozumiem – wtrącił przygnębiony. Znał
to uczucie. – nie udało się.
- Tak – potwierdził patrząc w podłogę –
Odwiedziła mnie Sara. Zbeształa, a następnie się rozpłakała. Kiedy zawisła na
mojej szyi, przytoczyła tamte słowa. Kazała zmądrzeć.
- Jak ona to robiła? – Zapytał
zakrywając twarz dłońmi. Wyznanie Edwarda ukazało mu kolejną drogę. – Niby nic,
ale wpływała na ludzi.
- Na mnie wpłynęła – oznajmił
dostrzegając wahanie Piotra – gdyby żyła, wpłynęłaby i na ciebie.
- Gdyby żyła, wszystko potoczyłoby się
innym torem – mruknął z bólem w oczach – Jedno istnienie potrafi wiele zmienić.
- Jego brak również – dopowiedział
rozumiejąc ten pełen rozpaczy, niemy krzyk – czasem myślę, że nad tym rodem
panuje jakaś klątwa.
- To raczej cena trwania przy starym –
rzucił pogrążony w myślach – to dlatego zabiliście Zygfryda. Chcieliście
zamknąć ten przestarzały rozdział. Teraz stoicie przed czymś nowym.
Zasadziliście ziarnko postępu i musicie cierpliwie czekać aż zakiełkuje.
- Wiem – wstał i podszedł do Piotra –
wskrześ wymarły ród i wiedz, że zawsze możesz liczyć na moje wsparcie.
- Tak właśnie myślałem – uśmiechnął się
i podał mu rękę – czeka nas sporo pracy.
- Taka cena za odrobinę władzy – cieszył
się, że doszli do porozumienia – koniec naszej prywatności.
Jak na zawołanie do pokoju wlecieli ich
szpiedzy. Wszyscy wypadli z tunelu na podłogę.
- Co mu robisz draniu! – Allen podniósł
się z podłogi i groźnie łypał na Edwarda. Taki cały w kurzu i z pajęczyną na
głowie nie prezentował się zbyt groźnie. Był raczej groteskowy. – Czemu rżycie?
- Spójrz w lustro, a się przekonasz –
zachichotał Piotrek nie wytrzymując powagi sytuacji – wszyscy powinniście to
zrobić.
- Horda obrońców – roześmiał się Edward
– cztery miotełki do kurzu.
- Pająk! – Pisnęła Nicole wskazując na
rude pukle włosów Jolki.
- Zabierz go! – Dołączyła do nastolatki
w panice strzepując pajęczyny z włosów. – Zabierz!
- Mogłybyście ze mnie zejść? – Stęknął
Chris czując, że zostaje wciskany w podłogę. – Rola dywanu mi nie odpowiada.
- Tylko was nagrać i wrzucić do sieci –
niemal popłakał się ze śmiechu trąc zielone oczy – All, twój oddział coś
kiepsko się prezentuje.
- Martwiłem się! – Ryknął w złości.
- Niepotrzebnie – zignorował gniew brata
– mówiłem, że sam to załatwię.
- Jesteś jak osioł – zarzucił mu
zgrzytając zębami – nic do ciebie nie dociera.
- Przyciął kocioł garnkowi – wtrącił
Edward czując napięcie pomiędzy braćmi – Grunt, że doszliśmy do porozumienia.
- Tak szybko?! – Wszyscy się zdumieli. –
Jak?
- Siak – zakpił Piotrek wstając z sofy –
Nicki jedziesz ze mną i Allenem.
- A co ze mną? – Spytała Jolka.
- Jesteś tu z decyzji Avisa –
odpowiedział jej kasztanowłosy dość poważnym tonem, czym zaskoczył resztę –
powierzył cię Murdochom, bo wie, że będziesz z nimi w miarę bezpieczna. Ja ci
tego zagwarantować nie mogę.
- Gadasz jak jakiś zgred – burknęła
niezadowolona – bełkot.
- Dorośnij ruda – zganił ją Allen –
Piotrek podjął właściwą decyzję. Nie lekceważ instynktu swojego ojca. Miał
powód by cię tu zostawić.
- Niby jaki? – Uparcie zaprzeczała ich
tokowi myślenia.
- Twoje bezpieczeństwo idiotko – warknął
zielonooki, czym postawił ją przed faktem dokonanym – Pomyśl! To nie boli.
- To było niemiłe – zarzuciła mu w
szoku. W jego oczach dostrzegła złość i mrok. – Zmieniłeś się.
- Życie mnie kształtuje w dość brutalny
sposób – odrzekł łagodnie – wkurza mnie, że walczysz z wiatrakami, zamiast z
prawdziwym wrogiem.
- Też znalazłeś porównanie – wyśmiał go
All – Avis wiatrakiem.
- A ty jak zwykle łapiesz mnie za słówko
– westchnął w lepszym nastroju – znalazł rozrywkę.
- Carpe diem – usiadł w wolnym fotelu –
life is brutal braciszku.
- To akurat wiem – łypnął na brata, po
czym się rozluźnił – trzeba nam wracać. Coś mi mówi, że ojciec szaleje i
oberwie się przez nas Kamilowi.
- Są tam też Raven i Kaspian, więc nic
mu nie grozi – zlekceważył go All – Pogadają i tyle.
- Ta, z Dante też miał tylko gadać, a
skończyło się na przesłuchaniach – warknął niezadowolony z podejścia brata –
Wiesz dobrze, że w kwestii naszej dwójki ojciec jest dość drażliwy.
- Drażliwy, to mało powiedziane –
zachichotał brązowowłosy, lecz spoważniał uświadamiając sobie, że brat jednak
ma rację – Ok. Ruszamy o północy.
* * *
L-Diablo wrócił późno do kwatery głównej
La Muerte. Fala niepokoju przeszyła jego ciało, gdy wyruszał z miejsca
spotkania z klientem. Coś było nie tak i czuł to na wskroś. Kiedy otworzył
drzwi kwatery jego obawy się potwierdziły.
- Szefie – wycharczał jeden z
niedobitków. Miał przestrzelone wszystkie kończyny i odcinek lędźwiowy
kręgosłupa. Wykrwawiał się i było kwestią czasu aż wyzionie ducha. – On przybył
i wszystkich zabijał. Jeden po drugim… padali martwi.
- Kto? – Spytał podtrzymując konającego
podwładnego. – Wiesz kto?
- Kronos – wydusił coraz słabszym głosem
– Szukał szefa.
- Mnie?! – Zmarszczył brwi. – Czego
chciał?
- Informacji – szepnął powoli tracąc
świadomość – Deth, RS i ty.
- Kurwa – przeklął zamykając oczy
martwemu podwładnemu – Wiedział o wojnie, ale nie spodziewał się, że tak szybko
dosięgnie jego terytorium. – RS, Lee.
Wybiegł z budynku i udał się do siedziby
Red Scorpions. Dzieliła go jedna przecznica, gdy usłyszał wybuch. Przeczucie go
nie myliło. Dostrzegł kilku niedobitków. Same dzieciaki.
- Był tam Li-Dok? – Spytał pierwszego
lepszego z rannych. – Co się stało?
- Przybył jakiś facet z babą – usłyszał
zza pleców dziewczęcy głos. Kiedy się odwrócił, zobaczył Mao Murdoch. – Szukali
Akiry, ale on ostatnio wyjechał w sobie znanych interesach.
- Czyli go nie było – odetchnął z ulgą –
A co ty tu robisz?
- Byłam na grobie brata – wyjaśniła
urażona. Nigdy nie darzyła go sympatią i nadal nie zmieniła zdania. – Kiedy
wracałam usłyszałam krzyki i strzały. Przyczaiłam się w skrytce, którą kiedyś
pokazali mi Piotrek z Akirą. Zobaczyłam kobietę przypominającą Detha i
mężczyznę o spojrzeniu mięsożercy. Kim byli, nie wiem.
- Są z Kronosa – odpowiedział jej
spokojnie – Sforza Talisha i ktoś jeszcze.
- Czego chcą? – W zamyśleniu wpatrywała
się w płomienie, które niszczyły dzieło jej brata i przyjaciół. – I pomyśleć,
że trzeba tak niewiele by zrujnować czyjąś ciężką pracę.
- Chcą informacji – podniósł się i
otrzepał kolana z błota – interesuje ich Death.
- Death?! – Zdumiona spojrzała mu w
oczy. – Czemu?
- To proste – oznajmił ukrywając złość –
polują na niego, by następnie zabić.
- W co on się znowu wplątał – westchnęła
zmartwiona.
- Tu wystarczył fakt, że się urodził –
rzucił zapalając papierosa. Dawka nikotyny nieco uspokoiła jego nerwy – Talisha
to siostra jego matki.
- Jezu – mruknęła kręcąc głową – nic
dziwnego, że wciąż się ukrywał.
- Błąd – zmierzwił jej włosy odchodząc.
Raptem zatrzymał się i spojrzał na nią przez ramię. – Uważaj na siebie. Już sam
fakt, że go znałaś czyni cię ich celem.
* * *
Brutalnie wyrwano go z popołudniowej
drzemki. Nadal przebywał na dachu, ale niestety został odkryty.
- Unikasz mnie cały dzień – usłyszał
wściekłe wyrzuty Alberta – Wstawaj.
- Nie mam zamiaru – odparł ziewając – tu
mi dobrze.
- Czyli tak to chcesz rozegrać –
niebezpieczny błysk w tych zimnych oczach sprawił, że chłopcu ciarki przebiegły
po kręgosłupie – Niech tak będzie.
- Co pan robi? – Warknął, gdy
potraktowano go jak worek ziemi. – Puszczaj!
- Nie stanowisz dla mnie wyzwania
szczeniaku – odparł wrzucając go do domu przez najbliższe okno – Będziesz mnie
słuchał.
- Niby czemu? – Łypnął na niego z
wrogością. – Nie jest pan moim ojcem.
- Owszem – przyznał z jadowitym
uśmieszkiem – jednak ten dom należy do mnie, a skoro znajdujesz się pod jego
dachem…
- Przed chwilą byłem na dachu! –
Przerwał mu w złości. – Tam nie musiałem się pana słuchać.
- Ale to uległo zmianie, nieprawdaż? –
Zadrwił w irytacji. – I co teraz?
- Nic – mruknął odwracając wzrok – nic
już nie powiem.
- Powiesz – oznajmił pozornie spokojnie
podchodząc do nastolatka – wyznasz mi wszystko jak Sicarius.
- Nie ma mowy – wystraszony odepchnął do
siebie blondyna – nie chcę!
- Zrozumiałeś – kpiąco zaklaskał w
dłonie – Brawo.
- Niech mnie pan zostawi w spokoju! –
Ryknął, po czym rzucił się do drzwi. Te o dziwo okazały się być zamknięte. – Co
jest?
- Tego szukasz? – Pomachał mu przed
nosem kluczem. – Ty chyba nie rozumiesz wagi sytuacji.
- Rozumiem – szepnął desperacko szukając
drogi ucieczki. Było nim okno, ale stał mu na drodze Albert. – Dlatego to mnie
tak przeraża.
Postanowił zaryzykować. Błyskawicznie
natarł na blondyna używając wyuczonego zwodu. Pozornie chciał odskoczyć w
prawo, by tak naprawdę odbić w lewo. Kiedy sądził, że plan się powiódł, został
schwytany za kark i obezwładniony. Po chwili leżał twarzą do podłogi z rękoma
wykręconymi do tyłu.
- Ciekawa próba ucieczki, nie powiem –
pochwalił go oschle – jednakże znam te wszystkie zwody, jakich uczą w Akademii.
- Cholera – był na siebie wściekły.
Przeoczył tak ważną kwestię i przegrał. – I tak nic nie powiem.
- Uparty jesteś – przewrócił nastolatka
przodem do siebie i dostrzegł w jego oczach zalążki łez – wiedz, że ja również
łatwo się nie poddaję. Fakt, że jesteś jeszcze dzieckiem niczego nie zmienia.
Młodszych od ciebie zabijałem.
- Droga wolna – burknął zrezygnowany –
chętnie spotkam matkę.
- Ach tak – westchnął zdumiony tak
szybką odpowiedzią – A ojca już nie?
- Nie – unikał spojrzenia mu w oczy.
Nigdy nie tęsknił za ojcem, jedynie za matką. Nawet przyłapał się na myśleniu,
że cieszy się z śmierci tego kata. – Jego nie chcę już nigdy spotkać.
- Doprawdy – sapnął lekko wstrząśnięty.
Przypominał Piotrka w momencie, gdy pierwszy raz się spotkali. Wezbrała w nim
złość, lecz szybko przeminęła, kiedy przypomniał sobie blizny chłopca. To
wystarczyło, by dać dość jasny obraz jego zachowania. Cała ta niechęć do
dorosłych i dystans nabierały sensu. – To on ci zostawił te blizny, prawda?
- Nie pańska sprawa – stęknął odwracając
wzrok – moje życie nie powinno pana interesować.
- To tylko twój punkt widzenia – oznajmił
uwalniając nastolatka – ja mam odmienne zdanie na ten temat. Mój syn uważa cię
za rodzinę, a ja nie mam zamiaru tego ignorować.
- Słabe ogniwo ze mnie, co nie? –
Wymamrotał wycierając rękawem bluzy łzy. – Tylko stanowię problem.
- Tak już bywa w twoim wieku – I znowu
przypominał mu młodszego syna. Umartwiał się uzasadniając tę postawę podobną
argumentacją. – Dzieci powinny czasem martwić dorosłych, by ci mieli co robić.
Inaczej zatrą się ich wzajemne relacje. Chodź zrobię ci kakao.
- Kakao?! – Zdumiony spojrzał na
mężczyznę. Kakao przypominało mu Piotrka i ich wieczorne rozmowy. Jednak ojciec
przypominał nieco syna.
- Coś nie tak? – Spytał chłopca mierząc
go czujnym wzrokiem.
- Nie, nic takiego – odparł ruszając za
blondynem.
* * *
Dante w zamyśleniu wpatrywał się w kawę
wypełniającą do połowy kubek. Bolała go głowa, po środkach odurzających,
którymi potraktował go Piotrek.
- Chcesz
się napić wody? – Wspominał całe zajście w złości. – Pomoże ci rozjaśnić umysł.
Tak, rozjaśniła i to cholernie dobrze.
Padł jak kłoda na siedzenie ich wozu doświadczając nirwany. Kipiał ze złości,
że też dał się tak łatwo podejść. Uderzył otwartą dłonią w stół, przez co wylał
nieco kawy.
- Cholera – wysyczał parząc sobie dłoń –
Ostatecznie okazałem się bezużyteczny.
- Nie sądzę – zaprzeczyła Rose, która
przez cały czas obserwowała brata – po prostu przestałeś racjonalnie myśleć.
Zaślepiły cię emocje.
- Może – sapnął pocierając czoło –
Talisha działa na mnie jak płachta na byka. W dodatku wywlokłem na powierzchnię
sprawy, które miały zostać zapomniane.
- Myślę, że dobrze się stało – osądziła
poważnie – lepiej, że zwątpiłeś teraz niż później.
- Zwątpienie – mruknął duszkiem
wypijając gorzką kawę – Początek wszelkich pytań.
- Na większość już sobie odpowiedziałeś
jak mniemam – stwierdziła nie spuszczając z niego wzroku. Piotrek uprzedzał ją,
że Dante powinien porządnie przemyśleć kilka spraw na spokojnie. – Pozostały
tylko te, które stanowią epicentrum zwątpienia, czyli dotyczące ciebie.
- Niewygodne to trochę – westchnął
wstając z miejsca – rozmowa z własnym ego.
- Poradzisz sobie – zapewniła łagodnym
głosem – w końcu jesteś dobry w rozgryzaniu przeciwnika.
- Nie przeceniaj mnie – jęknął ruszając
do wyjścia – ten przeciwnik nie należy do najłatwiejszych.
- Wiem, dość długo go znam –
zachichotała cicho – jednak masz okazję zmierzyć się sam ze sobą, czyli czeka
cię interesująca zabawa.
- Co nie? – Uśmiechnął się opuszczając
kuchnię. – Dawno tego nie robiłem, ale czuję już ten dreszczyk emocji.
* * *
Był wściekły. Tak bardzo, że miał ochotę
coś rozwalić. Przez Talishę jego spontaniczny wypad po informacje trafiła
cholera.
- Czy ty masz cokolwiek w tej pustej
głowie prócz niepohamowania i zemsty? – Spytał zgrzytając zębami dziwnie
milczącą siostrę. – Zaprzepaściłaś zdobycie informacji.
- I tak byś nic ciekawego nie usłyszał –
wzruszyła ramionami – to były śmiecie.
- Oczywiście, że niczego nie słyszałem
prócz jęków i skomlenia – warknął w irytacji – Zabijałaś wszystkich nim
cokolwiek zdążyli powiedzieć.
- Nie było tam tych, których chciałeś
pytać – zauważyła beznamiętnie nie racząc spojrzeć na brata. Oboje nie kryli
wobec siebie nienawiści, choć ona zaczynała odczuwać zalążki strachu. Coś jej
mówiło, że Edmund już się nią znudził i znalazł inny obiekt zainteresowania.
Bała się, że chce wykraść jej zdobycz. – Po co w ogóle to robisz?
- Poznaj cel nim się z nim
skonfrontujesz – oznajmił chłodno – Z tej trójki jeszcze nie miałem
przyjemności spotkać tego zagubionego.
- On jest mój – łypnęła na niego z
wrogością – Pierwsza go zaklepałam.
- Myślisz, że taką słabą argumentacją
mnie powstrzymasz? – Zadrwił niewzruszony. – Mam do niego takie same prawo co
ty.
Zgromiła go wściekłym i nienawistnym
spojrzeniem, po czym odwróciła wzrok. Zachowywała się jak dziecko, któremu
odbiera się cukierka. Bawiła go tym, ale też irytowała. W sumie zaczynała go
nudzić i chętnie by się jej pozbył. Musi jedynie zaczekać na odpowiedni moment.
Tak, zabije ją przy lepszej okazji. Chyba, że znowu pokrzyżuje mu plany.
* * *
Piotrek siedział w pokoju Nicole i nie
wierzył. Wspólnie postanowili na czas podróży zmienić wizerunek, ale nie
przypuszczał, że wyjdzie z tego coś takiego.
- Czemu to właśnie ja mam to włożyć? –
Spytał wskazując na habit zakonnicy. – Nicole jest dziewczyną.
- Nicole będzie udawać sierotę –
wyjaśniał mu Allen – A ja z tobą będziemy jej opiekunami.
- Czemu to ja muszę być zakonnicą? –
Protestował w złości. – Może to ja przebiorę się z księdza, a ty za pingwina?
- Ty się bardziej nadajesz do żeńskiej
roli – oznajmiła Nicki – All nie pasuje.
- I tak uważam, że to nie fair –
mamrotał zarzucając na siebie habit. Następnie nałożył czepek z welonem. Kiedy
spojrzał w lustro, załamał się faktem, że wygląda wiarygodnie. – Cholera.
- Trzymaj – Robert rzucił mu tymczasowe
dokumenty – Naucz się nowej tożsamości.
- Poważnie?! – Jęknął czytając
dokumenty. – Siostra Pelagia?
- Ciesz się, że nie Kunegunda –
zachichotał Chris – Siostra Kundzia brzmi gorzej niż Pela.
- Jeszcze słowo, a siostrzyczka Pela
zmaże ci uśmiech z twarzy – zaświergotał przesłodko ciskając gromy z zielonych
oczu – oczywiście z pomocą bożą. Odmów paciorek kuzynie.
- Ej, to tylko żarty – Chris
automatycznie schował się za Roberta – daruj.
- Gotowe – oznajmił Allen poprawiając
koloratkę na szyi – Włosy zaczesał do tyłu odsłaniając oczy, których barwę
zmieniły soczewki. Kiedy przeczytał dokument nowej tożsamości, spochmurniał. –
Ojciec Stefan Anioł.
- No nie powiedziałbym, że taki anioł –
wybuchł śmiechem Piotrek – prędzej bies.
- A ty Nicki, jak się teraz nazywasz? –
Spytał ją All ignorując żarty brata.
- Aleksandra Morgan – Odpowiedziała
spokojnie, lecz po minach braci dodała. – Wasze też nie są takie złe.
- Z pewnością – sarknęli jednocześnie.
- Powinniście już iść – ponaglił ich
Robert – dochodzi północ.
- Rozumiem – Piotrek jako pierwszy
ruszył do drzwi, a tuż za nim szło rodzeństwo. Na zewnątrz, przed domem czekał
na nich samochód z kierowcą. – Myślisz, że to dobry pomysł podróżować
pociągiem?
- To tylko godzinka jazdy – uspokajał go
brat – damy radę, a jak dotrzemy do celu, to zdejmiemy te wdzianka.
Wsiedli do wozu, a po chwili wyjechali z
posesji Murdochów. Na dworcu kupili bilet do miasta najbliższemu lokalizacji
ich samolotu. To dość zaskakujące, że podróż minęła im bez żadnych komplikacji.
Duchowieństwo jednak nie stanowi zbytniej sensacji i nie wywołuje podejrzeń.
Tak po godzinie spędzonej w wspólnym wagonie, dotarli na miejsce. Bez pośpiechu
udali się na prywatne lotnisko, gdzie czekał na nich samolot ojca. Usadowili
się w wygodnych fotelach, uprzednio pozbywając się przebrań. Kiedy samolot
oderwał się od ziemi, niejako odetchnęli z ulgą. Ich prywatna misja się
powiodła. Gdzieś po kwadransie Nicole zasnęła, a Allen czytał jakąś książkę.
Zaciekawiony Piotrek zerknął na tytuł i z uznaniem pokiwał głową.
- Tako
rzecze Zaratrusta – Powtórzył w myślach tytuł dzieła Nietzschego,
wspominając niektóre fragmenty. Szczerze nie do końca zgadzał się z koncepcją
tego filozofa, ale kwestia śmierci Boga przykuła jego uwagę. – Gott ist tot.
Ubolewał nad tym, że nie zdążył dokończyć
rozmowy z Jolą. Coś nią wstrząsnęło, ale nie potrafiła tego z siebie wyrzucić.
Może gdyby mieli więcej czasu? Kto wie? Teraz gryzło go sumienie i niepokój.
Nawet nie zauważył, że All mu się przygląda.
- Gdzie jesteś? – Spytał wyrywając go z
rozmyślań. – Ziemia do Piotrka.
- Co? Jak to gdzie? – Patrzyła na brata
jak na idiotę. – Tutaj.
- Teraz już tak, ale przed chwilą
odleciałeś myślami daleko stąd – zauważył wracając do lektury – Prześpij się.
Blado wyglądasz.
- Wiesz, jestem zmęczony ciągłą ucieczką
– westchnął patrząc w okno, za którym była jedynie ciemność i jego odbicie w
szkle – Czy to kiedyś się skończy? Chciałbym wreszcie żyć w spokoju.
- Rozumiem, ale to nie skończy się zbyt
prędko – współczuł bratu, jednak nie mógł go okłamywać i zwodzić złudną
nadzieją – Kronos jest potężną organizacją rozsianą po całym świecie. Wiesz do
czego to prowadzi?
- Zdaję sobie z tego sprawę – mruknął
marszcząc brwi – dzięki, że jesteś wobec mnie szczery.
- Kłamstwo ma krótkie nogi i zawsze
wypływa na wierzch – oznajmił mrużąc w złości oczy. Też miał już dosyć roli
zwierzyny. – Może zapolujemy na myśliwego?
- Tylko muszę wydobrzeć – zgodził się
rozumiejąc aluzję – Kiedy tak się stanie, zmierzymy się z wrogiem.
Wylądowali jakieś dwie godziny potem.
Opuszczając pokład samolotu dostrzegli znajomy Suv Alberta. W sumie spodziewali
się takiego obrotu spraw. Wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia, po
czym wybuchli śmiechem.
- Zaraz pozbawię was tego humoru –
orzekł Albert wściekle łypiąc na synów – Wiecie czym groził wasz mały wypad?
- Znaliśmy ryzyko – oznajmił Allen jako
pierwszy zeskakując na betonowe płyty – i liczyliśmy się z nim jak z poważnym
wrogiem.
- Zasłużyliście na karę za złamanie
zasad – poinformował ich groźnym tonem – I ją otrzymacie.
- Mamy przewagę liczebną – Nicole
wyjrzała zza ramienia Allena – witaj wujku.
- A kto powiedział, że jestem tu sam? –
Zadrwił ignorując dziewczynę. Był zły na synów, że tak bardzo zaryzykowali, tym
bardziej, gdy wojna toczy się głównie z ich przyczyny. – Nie spaliście dwie
doby, to raz. Piotrek jest jeszcze osłabiony, to dwa. Nicole nadal utyka, więc
także ma ograniczone ruchy, to trzy. Nadal mam wymieniać?
- A rób co chcesz – machnął na niego All
– I tak mam to w nosie. Jesteśmy dorośli i mamy prawo o sobie decydować.
- Aha – prychnął wściekle patrząc w oczy
starszego syna – tak chcesz rozegrać tę partię. Tylko później nie narzekaj, że
dostałeś manto.
Jak na zawołanie ze wszystkich stron
wyłonili się zamaskowani najemnicy Thanathosa. W sumie Piotrek naliczył pięciu,
w tym Alberta. Allen ze stoickim spokojem obserwował przeciwników jakby
wyszukiwał wśród nich najsłabszego ogniwa. Po chwili zaatakował napierając na
największego.
- Błąd synu – wyśmiał go Albert z
nieukrywaną satysfakcją – Duży nie zawsze oznacza słaby.
- Cholera – Piotrek widząc zbliżającą
się klęskę brata chciał pospieszyć mu z pomocą, jednak inny zamaskowany
zagrodził mu drogę – złaź mi z drogi.
- Zmuś mnie – zakpił wymierzając cios w
klatkę piersiową zielonookiego. Uniknął go odskakując w ostatniej chwili.
Osłabienie spowalniało jego ruchy, dlatego musiał być czujny. Kątem oka
dostrzegł walczącą Nicole, która również miała problemy z motorycznością ciała.
– Gdzie się patrzysz? Twój przeciwnik jest tutaj.
- Wiem – sapnął w irytacji. Sytuacja
była podbramkowa, ale nie zamierzał się poddawać. Postanowił wykorzystać styl
walki, który dla żartów stworzyli kiedyś z Derekiem i Li-Dokiem. Szczerze
powiedziawszy przesadą było nazywać to stylem walki, ale schemat zawierał kilka
przydatnych sekwencji ciosów. Zaśmiał się pod nosem wspominając zabawę z
przyjaciółmi. – Styl pijanej rzekotki.
- Co?! – Zdumiony przeciwnik
wytrzeszczył oczy, gdy Piotrek celnie kopnął go w piszczel. Do tego te
nienaturalne ruchy. Wyginał ciało jakby nie miał kości i w dodatku jeszcze
skakał jak żaba. – Co to ma być.
- Małe urozmaicenie? – Rzucił wyskakując
wysoko. Przy lądowaniu szybki wykop i przeciwnik leży na łopatkach. Dawno nie
ćwiczył potrzebnych partii ciała i przez to nieco zesztywniał, ale było warto.
Choć przypłaci porządnymi zakwasami. – Trafiony.
- Jak ty to zrobiłeś? – Spytał go
przegrany. – Możliwe jest tak wysoko skakać?
- Można wyżej, ale dawno tego nie
robiłem – sprecyzował ogłuszając go kolejnym kopnięciem – jeden z głowy.
Zerknął w stronę brata, ale jakoś sobie
radził. Choć ten Goliat prawie wciskał go w ziemię potężnymi ciosami. Gorzej
było z Nicki. Biedna próbowała sparować uderzenia, jednak ten jak na złość
unikał jej blokad.
- Zostaw ją – rzucił się na średniej
budowy ciała mężczyznę, który okazał się bardzo szybki. Powalił Nicole na
ziemię i od razu zaatakował zielonookiego. Piotrek dał się kilka razy uderzyć
by wyłapać luki w jego obronie. Musiał przyznać. Ten gość był dobry. Z ledwością
dostrzegł niedociągnięcie podczas wymachu lewą ręką. Od razu to wykorzystał
trafiając przegubem otwartej dłoni w jego podbródek. Dziadek Li-Doka zawsze
powtarzał, by skupić wzrok na każdym skrawku ciała przeciwnika. Nawet
najmniejsza nieprawidłowość mogła przesądzić o wyniku walki. I tym razem tak
się stało. Oszołomiony uderzeniem przeciwnik stracił na moment kontakt z otoczeniem.
To właśnie działało na korzyść kasztanowłosego, który dopełnił atak nieznacznym
kopnięciem w potylicę. Pokonany padł na ziemię, a Piotrek podszedł do siostry.
– Nic ci nie jest?
- Za tobą – pisnęła wskazując na
stojącego za nim Alberta – Wujek.
- Cholera – warknął zły na siebie, że na
chwilę zapomniał o reszcie – To mój ostatni dzień.
- Postaram się byś dobrze go zapamiętał
synku – odparł oschle, pozwalając mu się podnieść – Pokaż co potrafisz.
- Mało już pokazałem? – Stęknął
odczuwając zmęczenie. Jednak korciło go by spróbować się z ojcem. Wstał i
spojrzał w czujne oczy Alberta. – Postaram się zbyt szybko nie przegrać.
- Moja krew – uśmiechnął się przywołując
do siebie syna – Zaczynaj.
Natarł na Alberta od lewej, jednak
został zablokowany. Następnie spróbował z prawej, ale skończyło się
analogicznie fiaskiem. Po tym wiedział, że czeka go długa droga w szlifowaniu
techniki walki. Wymierzał ciosy, lecz te nie trafiały do celu. Nie chciał
zbytnio się odsłonić, ale wiedział już, że za wiele pokazał w poprzednich
walkach. Jeżeli ojciec był dobrym obserwatorem, a na takiego wyglądał, to z
pewnością odkrył kilka niedociągnięć.
- Skończyłeś rozgrzewkę? – Zapytał go
cierpko, po czym zaczął kontratak – to teraz moja kolej.
I nastąpiła zmiana sił. Albert
błyskawicznie wymierzał ciosy, jednak hamował je w ostatniej chwili. Tym
sposobem pokazał, że Piotrek nie ma z nim szans. Nie w obecnym stanie. Chłopak
próbował parować uderzenia i nawet z kilkoma mu się udało, ale osłabione ciało
nie nadążało za reakcją umysłu. Spowolnił się jego refleks, przez co obrywał. Natarcia
może nie należały do mocnych, ale do słabych również. Po chwili był obolały i
zmęczony. Ledwie utrzymywał się na nogach. Silne pchnięcie sprawiło, że upadł
na ziemię. Pozostał na niej na czworakach ciężko dysząc. To było upokarzające
doznanie, wręcz żałosne. Allen pokonał resztę przeciwników, ale przegrał w
momencie, gdy wyczerpany rzucił się na ojca. Finał jego ataku był taki, że wylądował
tuż przy młodszym bracie z głośnym jękiem.
- Daliśmy ciała – stęknął spoglądając na
przegraną minę Piotrka – a to jeszcze nie koniec jego kary.
- Nie koniec? – Z pytaniem wymalowanym
na twarzy spojrzał na ojca, który w ręku trzymał skórzany pas. – To żart,
prawda?
- Chciałbyś – zarechotał jeden z
wcześniej powalonych zamaskowanych – Zasłużyłeś na czerwony pasek szczeniaku.
- Szczeniaku? – Ze złości wbił palce w
ziemię. Nie cierpiał tego porównania, bo było dla niego obelgą. Ciotka Maria
zawsze tak na niego wołała i to kiedy miała dobry humor. Targała go za włosy i
nazywała podrzuconym szczeniakiem. – Odszczekaj to!
- Spokojnie – Allen dostrzegł wściekłość
brata, której nie do końca rozumiał. Zaskoczyło go, że w zielonych oczach
widoczny był ból i nienawiść. – To nie ma sensu.
- Może dla ciebie – warknął
błyskawicznie się podnosząc i atakując tego, który go wyzwał. Zaskoczył
wszystkich tym aktem i szybkością natarcia. – Odszczekaj to!
Zatracił się w gniewie i wpadł w coś
jakby trans. Uderzał nie bacząc na otoczenie. Wypuścił z siebie emocje
nagromadzone i tłumione przez lata. Ranił dłonie jednak nie czuł bólu. Był
wściekły, tak po prostu wściekły. Każdy cios dawał upust skrywanej nienawiści.
- Już dobrze – usłyszał nagle głos brata
i poczuł silne ramiona wokół talii. Przemawiał do niego kojącym tonem. – Możesz
przestać.
- Nienawidzę tego wyzwiska – wymamrotał
zatrzymując w powietrzu zaciśnięte i zakrwawione pięści. Przez to, że uderzał
na oślep poranił sobie knykcie i palce. Celnie trafił tylko trzy razy,
przestawiając przeciwnikowi szczękę. Reszta ciosów wylądowała na betonowej
płycie. Pozostały na niej krwawe rysy. – Nienawidzę.
- Uspokoiłeś się już? – Spytał Albert,
którego dopiero opuściło zaskoczenie. Pierwszy raz widział młodszego syna w
takim stanie. Ciekawiło go, dlaczego tak zareagował. – Piotr?
- Tak – szepnął zdziwiony oglądając
poranione dłonie – myślę, że tak.
- Rozumiem – skinął na podwładnych,
którzy złapali, rozdzielili i obezwładnili bliźniaków. Następnie rzucili Allena
na maskę samochodu i przytrzymali, przygotowując do odbycia kary. – Jesteś
starszy, dlatego będziesz pierwszy.
- Daruj sobie – sapnął brązowowłosy
zaciskając zęby – Miejmy to za sobą.
- Powinienem chyba wymyślić ci inną karę
– westchnął wymierzając synowi ciosy pasem. Nie hamował się, wiedząc, że ten i
tak niczego się nie nauczy. – Przywykłeś do tego rodzaju kar.
- Dopiero zauważyłeś, że nie jestem już
dzieckiem? – Zadrwił pomimo bólu. – Trochę ci zajęło ojcze.
- Doprawdy – w ostatnie uderzenie włożył
całą siłę. Głośne stęknięcie Allena dało mu do zrozumienia, że dostał nauczkę.
– Czas na Piotra.
- Wezmę ją na siebie – zaoferował All z
zaciętym wzrokiem.
- Nie ma takiej potrzeby – przerwał mu
Piotrek z wdzięcznością w oczach – Nie możesz cierpieć za mnie, a ja zasłużyłem
na tę karę w równej mierze co ty.
- Mało ci bólu? – Nicole podeszła do
brata i dotknęła poranionych dłoni. Syknął z bólu czując nieprzyjemne
szczypanie i pulsację. – Popatrz na to.
- Nie muszę – skrzywił się lekko gdy
ponownie dotknęła jego ran – czuję.
- Wy i ta wasza duma – nie rozumiała
postępowania mężczyzn – za co w ogóle ta kara?
- Za złamanie zasad – oznajmił Albert
dając znać podwładnym by przygotowali Piotrka, co od razu zrobili. – Jesteś gotów?
- Powiedzmy – jęknął, gdy jeden z drabów
ścisnął jego dłoń. Okazał się być jego wcześniejszym workiem treningowym. –
Zabolało.
- Nie drocz się z nim – zganił go
ojciec, po czym uderzył go pasem. Chłopak jęknął cicho w reakcji na ból. To
jednak go nie powstrzymało i kontynuował karę. Gdy skończył, Piotrek ledwie
mógł ustać na nogach, dlatego pozostał na masce wozu. – Dasz radę wstać?
- Za chwilę – stęknął z bólu i zmęczenia
– jakoś dam radę.
- Eh – Allen przyszedł bratu z odsieczą.
Pomógł mu się podnieść i o siebie oprzeć. – Wiedziałem, że tak to się skończy.
- A co by dało wzięcie tego na siebie? –
Sarknął zielonooki zawisając na ramieniu brata. – Obaj zawiniliśmy i obaj
ponieśliśmy karę.
- Czasem jesteś strasznie irytujący –
zaśmiał się złośliwie, by następnie nim potrząsnąć – Nie śpij. Przynajmniej sam
wejdź do samochodu.
- Ok. – Uśmiechnął się pomimo bólu i
lekkiego zamroczenia. – Jakoś to zrobię.
* * *
Otworzył oczy by sprawdzić, gdzie jest.
Okazało się, że zamknięto go w jakiejś skrzyni. Dookoła pachniało suszonymi
liśćmi herbaty. Westchnął ciężko zachodząc w głowę, kto tak skrupulatnie
zapakował go w to pudło. Wiedział, że nie ma sensu walić w ściany, bo deski
były dobrze pozbijane i czymś wzmocnione. Słyszał jakiś hałas z dołu i dopiero
teraz zdał sobie sprawę, że wisi wysoko nad ziemią. Był w dokach i pewnie w
trakcie załadunku.
- Gdzie wy mnie do cholery zabieracie? –
Uderzył w jedną z desek w przerażeniu. – Czemu mi to robicie?
Nie rozumiał całej tej sytuacji.
Dlaczego ktoś tak bardzo chce go do siebie sprowadzić? I dlaczego w taki
sposób? Traktowano go jak normalny towar, a nie jak człowieka. Czy w oczach
tego gościa był jedynie czymś takim? Ironiczne w tym wszystkim było to, że
zapakowano go do pudła z herbatą chińską, którą od pokoleń zajmowała się jego
rodzina.
- Teraz wiem co to ironia losu – mruknął
układając się nieco wygodniej. Nie miał pojęcia jak długo będzie mu dane siedzieć
w tej skrzyni, a jedyną dobrą rzeczą była herbata, która okazała się dość
wygodnym podłożem. – Cholera!
* * *
Weszła do pokoju brata w lekkim
przejęciu. Od kilku dni siedział zamknięty w pokoju i nie dawał znaku życia. Czy
uporanie się z własnym ego było aż tak trudne? Kiedy go zobaczyła, wróciły
wspomnienia z dawnych lat, gdy był jeszcze małym chłopcem. Zawsze ciężko
nawiązywało się z nim jakąkolwiek rozmowę, ale te czasy należały do
zamierzchłych. Teraz, po spotkaniu i wspólnym życiu z Piotrem stał się innym
człowiekiem.
- Przyzwyczajenie
ciężko zwalczyć – uśmiechnęła się w duchu, widząc że coś pozostało ze
starego Dantego. Spał na fotelu z otwartą książką na piersi. Przechyliła głowę
by przeczytać jej tytuł. – Zbrodnia i
kara. Fiodor Dostojewski zawsze towarzyszył ci przy procesie myślowym. Ciekawa
jestem co powiedziałby twój aniołek, gdyby wiedział co pozwala ci analizować
własne przeżycia?
Wycofała się ostrożnie, uważając by go
nie obudzić, po czym opuściła pokój. Ulżyło jej, że był spokojny na twarzy. Nie
zniosłaby, gdyby wciąż katował się przeszłością. Prawdą jest, że trzeba mierzyć
się z własnymi demonami. Jednak nie można tej walki przeciągać w czasie.
Inaczej istnieje szansa, że zatracisz się w tym na wieki.
- Wróć i pokaż na co cię stać Dan –
mruknęła mówiąc do siebie, gdy szła do kuchni – Niech wreszcie Kronos
doświadczy cierpienia, które na ciebie zesłała Talisha.
* * *